1.1. Dylemat

500 18 30
                                    

Kiedy wszystko zaczyna się komplikować, człowiek docenia to, co miał. Te słowa są początkiem jednej z książek, które stoją obok siebie ściśnięte na podniszczonym regale w sklepie z antykami, do którego uwielbiam chodzić. Książka jest stara, jej strony pożółkłe, a niektóre wyrazy ciężko rozczytać. Otwieram ją na losowej stronie i przykładam do nosa. Pachnie kurzem i zapewne tysiącem palców, które jej dotykały. Nie, raczej niewiele osób miało ją w rękach. Pan Trivett już o to zadbał.

Wracam na pierwszą stronę, ponownie czytając akapit zaczynający się zdaniem, które wyraża ponadczasową mądrość. Słyszałam je kiedyś. A może jakieś podobne. Ktoś je wypowiedział, ale nikt nie pamięta kto. Tylko wszyscy je powtarzają, co jakiś czas zmieniając jego formę. Niby jest prawdziwe, ale sęk w tym, że ja zawsze doceniałam to, co miałam, czyli spokojne, proste życie z kochającą rodziną. Teraz została tyko kochająca rodzina, bo wszystko jakoś się pokomplikowało. Z dwojga złego lepiej, że została właśnie ta część mojej przeszłości. Gdyby coś im się stało, to chyba bym nie przeżyła.

— Może ją panienka zatrzymać.

Odwracam się zaskoczona, że głos rozległ się tak blisko. Pan Trivett, właściciel, stoi za mną z łagodnym uśmiechem, jaki widzę u niego tylko wtedy, kiedy ja z nim rozmawiam. Słyszałam wiele opinii na jego temat, ale ja uważam, że za tymi zimnymi oczami, pod czarnymi krzaczastymi brwiami, kryje się wspaniały człowiek.

— Nie chciałabym ogołacać pana sklepu. Ale chętnie ją kupię. — Odpowiadam mu szczerym uśmiechem.

Pan Trivett jednak nalega, abym wzięła książkę, bo przecież i tak zawsze, jak tu jestem, to właśnie ją czytam. Poza tym postanawiam kupić naszyjnik z malutką, drewnianą zawieszką przedstawiającą orła z rozpostartymi skrzydłami. Bardzo mi się podoba i przypomina mi o moim przyjacielu, Micku. Będzie do niego pasował. Dostaję go za pół ceny.

Wychodzę ze sklepu zadowolona z zakupów, bądź co bądź niezamierzonych. Książkę wpycham do plecaka, a naszyjnik chwilowo wieszam na szyi, dla bezpieczeństwa. Kroczę przy ulicy lekko, oglądając przejeżdżające auta. Muszę przyznać, że kocham to miasto, jego różnorodność. Mam wrażenie, że ludzie tutaj naprawdę czują się dobrze i bezpiecznie.

Kieruję się w stronę mojego domu, więc z tej dość ruchliwej ulicy skręcam w lewo. Mieszkam w dzielnicy położonej na wzgórzu i od północnej strony – po której znajduje się właśnie sklep pana Trivetta – wzgórze jest dość strome. Zaskakuje mnie, jak mało ludzi dzisiaj na nim mijam. Droga pod górkę trwa jakieś dwie minuty, wolnym krokiem. Nigdzie się nie spieszę, a bieg pod górę to ostatnie, na co mam ochotę. Idę więc spokojnie czerwonawym chodnikiem i nie zwracam uwagi na cichnące dźwięki miasta. Mijam zaparkowane auta, zwrócone wyłącznie w jedną stronę, jako że ulica jest jednokierunkowa. Stoją tak ciasno, że nie byłabym w stanie przecisnąć łydki pomiędzy maską jednego, a zderzakiem drugiego. W głębi serca bardzo podziwiam kierowców tak sprawnie parkujących równolegle.

Rozglądam się dookoła po szarych kamienicach i myślami znów wracam do mojego aktualnego głównego problemu: jak zdobyć pieniądze, które mogą pomóc nam z naszymi długami? Próbuję znaleźć rozwiązanie. Nie pierwszy raz. I nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Z niezadowoleniem kopię kamyk, który turla się kawałek i wpada do studzienki z cichym pluskiem. Kręcę głową, zastanawiając się, jakie są szansę wygranej w totka. Nagle słyszę rozpaczliwy krzyk. Należy do kobiety i dobiega z wierzchołka wzgórza. Podnoszę głowę i nie od razu wiem, co się dzieje, bo słońce chowające się za wzgórzem razi mnie w oczy. Mrużę je i dostrzegam kobiecą sylwetkę pokazującą na coś w dół i krzyczącą jedno słowo, które wreszcie w ogólnej ciszy udaje mi się zrozumieć:

— Wózek!

W tej samej sekundzie go dostrzegam – dziecięcy, różowy wózek pędzący w dół wzgórza. Otwieram usta, ale zduszam okrzyk. Na ulicy jest jeszcze może z paru przechodniów. Ten i ów nawet drga, ale nikt się nie rusza. Podejmuję tę decyzję w ułamku sekundy. Dobiegam do aut uniemożliwiających mi wejście na ulicę i prześlizguję się po masce jednego z nich, zrzucając po drodze plecak. W tym samym czasie wózek mija mnie z dość dużą już prędkością, sunąc w dół. Ruszam za nim pędem.

InvictusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz