Rozdział 29 - Sylwester

146 19 57
                                    

Północ, pięć minut przed nowym rokiem. Wszędzie na niebie rozbłysły już powoli pierwsze fajerwerki. Siedzieliśmy na balkonie na bujanej ławce, na której kupno zdecydowaliśmy się jakiś czas po naszym wspólnym zamieszkaniu, uznając to za super pomysł. Przytulał mnie mocniej, niż kiedykolwiek, ciągle wpatrując się w moje martwe oczy. Były takie bez wyrazu, wszędzie widziałem negatywy. Myśli były coraz głośniejsze. Nie chciałem go w to wciągać, chciałem dać mu żyć normalnie. Ze mną nigdy by to nie było możliwe. Mówił, że nie, ale ja znałem prawdę.

- Przepraszam Harry, nie mogę tak dłużej. - wypaliłem. 

- O czym mówisz, Lou? Jest nam dobrze przecież. Prawda? - zaczął zaskoczony. 

- Było, ja Cię niszczę nie widzisz tego? Niszczę twoją rodzinę. Przeze mnie nie pojechałeś do nich. Ja nie dałem Ci świąt takich jakich naprawdę pragnąłeś. Jestem dla Ciebie ciężarem. - odparłem pewny siebie, widząc w sobie zwykłego potwora, nie zasługującego na nic. 

- Jest sylwester, naprawdę znowu chcesz zaczynać ten temat? Louis, kocham Cię głupku, zrozum wreszcie. Co mam jeszcze zrobić, żebyś zrozumiał? Nie liczy się nic oprócz Ciebie. - przytrzymał mnie za ramiona, mówiąc wpatrzony we mnie. 

Był przerażony, a gdy tylko się denerwował w jego dwóch kryształkach pojawiały się łzy. Nie panował nad tym. Tak, niszczyłem go.

- Nie możemy być dalej razem. Nie chcę zatruwać Ci dalej życia. Zasługujesz na normalny związek. - powiedziałem, odsuwając się nieco dalej od niego. - Odchodzę, wybacz. - szepnąłem do osłupiałej sylwetki chłopaka. 

W tym momencie wybiła północ. Na niebie rozbłysły kolorowe fajerwerki, a w tle było słychać radosne śmiechy i wiwaty osób z bloku. Gdy inni cieszyli się swoim życiem, cieszyli się kolejnym nowy rokiem, ja swoje zakończyłem.

- Kurwa! Louis, czekaj! Co ty gadasz?! - zatrzymał mnie, gdy zacząłem przysuwać rękami wózek. 

- Nie utrudniaj tego błagam. Zasługujesz na życie, nie na udrękę. - powiedziałem, po czym zwyczajnie się popłakałem. 

- Kochanie, to nie jesteś Ty. Nie jesteś Ty, musimy wznowić leczenie, coś zaburza Ci normalne myślenie! - krzyknął w akcie desperacji. 

- Może tak, może nie. Nie zmienia to faktu, że widzę teraz, że będziesz szczęśliwszy beze mnie. - powiedziałem, wycierając łzy. 

- Przestań pieprzyć! Czemu teraz, co?! W nowy rok naprawdę?! Nie pozwolę Ci odejść. - chwycił mój wózek gwałtownie. 

- Puść! - krzyknąłem zdenerwowany. 

- Uspokój się, Lou! To nie jesteś do cholery Ty! - zaczął się szarpać ze mną. 

- To jestem prawdziwy ja. Daj sobie żyć i pozwól mi odejść! - przekrzykiwałem go. 

- Moje życie bez Ciebie nie istnieje! - krzyczeliśmy na siebie dalej. 

Zabrał mój wózek, chwytając mnie bez pozwolenia i ułożył mnie na nim. Zaciągnął go ze mną siłą do salonu, zamykając szczelnie drzwi balkonowe. Kucnął przy mnie, a jego twarz była cała zapłakana. Rzęsy delikatnie zaczynały się sklejać od łez, a włosy były jednym wielkim nieładem przez ciągle przeczesywanie ich, dłonie delikatnie się trzęsły. Zniszczyłem go, to był dowód.

Czemu ja płakałem? Kochałem go jak szalony, jednocześnie nie mogąc się pogodzić z życiem na wózku i śmiercią, która przykrywała każdy dobry moment. Każdy, który mógł nastąpić, ale to się nie stało przez myśli, które błądziły gdzieś w odległej rzeczywistości. 

Może to nie była potrzeba zasięgnięcia proszków? Może serio potrzebowałem je odstawić, żeby ujrzeć siebie samego. 

Przeznaczenie... jego nie oszukamy, nawet próbując. Moje zaczynało być coraz jaśniejsze, a życie stawało się coraz ciemniejsze.

- Proszę Cię Lou, znajdę dojście do twoich leków, choćby nielegalne. Poprawi Ci się zobaczysz. Będziemy szczęśliwi, przecież na to zasługujemy, Louis! - krzyczał w rozpaczy, próbując mnie przytulić, ale się nie dałem. 

- Zasługujesz na szczęście i przy tym zostańmy. - odparłem, wycierając łzy. 

- Ty jesteś moim szczęściem zrozum, cholera! - łkał niespokojnie, zaczynając się trząść. 

- Nie kocham Cię. - powiedziałem, a po moim policzku spłynęła bolącą łza kłamstwa. 

- Co? - jego oczy rozszerzyły się do granic możliwości. 

- To co słyszysz! Nie kocham Cię! Daj mi odejść i zacznij żyć! - kłamałem dalej, nie patrząc się na niego. 

- Kłamiesz! Nie wierzę Ci. - dalej próbował mnie przytulić, ale znowu spotkał się z moim odepchnięciem. - Louis, ja wiem, że kłamiesz, jeżeli myślisz, że dam Ci odejść to jesteś w błędzie. - dalej łkał, a mi pękało serce. 

- Tamta noc nic nie znaczyła. - poszedłem krok dalej. 

- Nie wierzę! - wykrzyczał mi prosto w twarz. 

- To uwierz. Swoje rzeczy zabiorę jutro. Odchodzę. - powiedziałem twardo. 

Szybkim ruchem zacząłem zmierzać w kierunku drzwi, zabierając tylko swoją kurtkę. Tak wydawało się łatwiej. Próbował mnie zatrzymywać, szarpać za wózek, nawet klęknął przede mną, ale byłem twardy. W końcu odpuścił, padając na kolana na klatce schodowej, gdy winda zamknęła mu się przed nosem. 

Jak można niszczyć aż tak kogoś kogo się kocha? Nie wiedziałem. Takie osoby jak ja powinny być same. Nie zasługiwałem na miłość.

Wszelkie próby kontaktu ze mną na pewno spełzły mu na niczym. Nie miałem telefonu od dnia wypadku przez, który stałem się tym kim jestem aktualnie. Wrakiem człowieka z przebłyskiem chwilowego szczęścia. 

Wynająłem mieszkanie za pieniądze, które zostały mi na karcie. Starczyło zaledwie na ten jeden miesiąc. Było to w jakimś obskurnej dziurze zwanej blokiem, spędziłem tam miesiąc. Miałem cholerne koszmary, każdej pieprzonej nocy widziałem jego zapłakaną twarz na pieprzonej klatce schodowej. Widziałem te zielone oczy przepełnione łzami i stan w jaki go wprowadziłem.

Nie zostało mi nic i nikt, wylądowałem na ulicy. Bez pieniędzy, miłości i godności na własne życzenie. 

Do trzech razy sztuka. 

By my side || LarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz