– Dziękuję.
– Ciebie też dobrze słyszeć. Zrobiłem coś, nie wiem, dobrego?
– Jesteś... za to ci dziękuję...
Tym razem minęły długie sekundy, zanim połączenie się zerwało. To poczucie ulgi, które płynęło z ust ukochanego. Ta iskierka nadziei, która płonęła w jego słowach. Ta wdzięczność, która tkwiła nawet w najkrótszym wydechu.
Nie raz dziękowali sobie za to, że wciąż są obok siebie. Lubili to, ufali sobie i nawet, gdy byli jeszcze przyjaciółmi, cholernie doceniali tę bliskość. Później przyszły uczucia, które po czasie nauczyli się poprawnie nazwać, wyznając sobie miłość i znów dziękując za to, że zwyczajnie są.
Byli w tym szczęśliwi. Trzy razy w tygodniu spotykali się z przyjaciółmi, nagrywając piosenki, które napisał dla nich ktoś inny, mówiąc, że tego nauczą się w swoim czasie. Głośno śmiali się z studiu nagraniowym, poznając się i zacieśniając łączące ich więzy. Zamawiali pizzę lub chińszczyznę, żeby uczcić nagranie piosenki. Urządzali imprezę, kiedy świętowali rozpoczęcie pierwszej trasy koncertowej czy pierwsze nominacje ich sławnego na cały świat, debiutanckiego singla.
A później to wszystko zniknęło, prysnęło jak magiczna bańka mydlana.
Oprócz trasy, w którą wkładali całe swoje serca, dzień w dzień nagrywali i pisali piosenki, pojawiali się na wywiadach, brali udział w spotkaniach z fanami. Jeździli po świecie, właściwie nie mając czasu i możliwości, by niezauważonym przejść się uliczkami Paryża czy zjeść obiad we włoskiej pizzerii.
Praca. Praca. Praca.
A gdzie w tym wszystkim miejsce na świeże uczucie, które tłamszone było zakazami, nakazami i groźbami, które załączone były do punktów każdego z miliona kontraktów, jakie nierzadko zmuszeni byli podpisać?
CZYTASZ
Why you'd only call me when you're sad || Larry Stylinson
Fanfiction„Kto miłości nie zna, też żyje szczęśliwy, i noc ma spokojną, i dzień nietęskliwy" Louis i Harry byliby szczęśliwi, gdyby nie to, że wcale tacy nie byli. Daleko od siebie, gdy nie mogli ujrzeć swoich poplamionych łzami policzków, zaszklonych oczu i...