Rozdział 15

0 0 0
                                    

Rey

Zima rozkręciła się w pełni. Już niebawem po pierwszym śniegu cała okolica zrobiła się biała. Paru młodszych bawiło się w puchu niczym szczenięta. Dorośli szaleli w obawie przed brakiem zapasów, a starsi wydawali się jakby nie zauważali  różnicy. Miło patrzyło się na bitwy śnieżkowe toczące się pod oknem mojego biura. Czasami chciałem dołączyć do zabawy, ale po chwili przypominałem sobie, że przecież nie jestem już dzieckiem. Niestety wraz z zamarźniętą wodą przybyły problemy. Co chwile ktoś z kuchni przychodził do mnie z pytaniem co z zapasami. Nieważne ile razy mówiłem, że sytuacje mamy pewną, to zaraz przychodził kolejny z tym samym pytaniem. Bywały dni gdy przychodziło do mnie pięć osób z tym samym i byłem o krok od wyprowadzki. Z czasem zrozumiałem z czym związane były te obawy. W połowie miesiąca zaczęło nam brakować warzyw i owoców. Niestety to oznaczało jedno - przymus handlu z ludźmi. W okolicy nie było innych grup zwierząt, z którymi mogliśmy się wymienić. Najbliżej była ludzka osada. To, że jeszcze żyła było cudem. Rzadkie zjawisko w tych rejonach. Z tego co mówił mi partol, mieli dużo słojów z ogórkami czy kapustą, natomiast brakowało im mięsa i zbóż. Idealnie się składało, że akurat mięsa mieliśmy pod dostatkiem. Natomiast ziarno siedziało sobie bezpiecznie w spichlerzu obok mojego biura. Zdecydowałem się poprowadzić wyjście na ludzki targ by zdobyć to, czego potrzebowaliśmy. Wziąłem ze sobą Eliota, Margot i Mary. Jeszcze się przypałętali Evie i Neil. Evie twierdziła, że potrzebuje ziół, a Neil tak po prostu. Widziałem, że jeszcze Chase chciał się podłączyć, ale ostatecznie nie poszedł. Lakszmi go gdzieś porwała. Tym samym już mogłem mieć pewność, że jest stracony.
Wyprawa ruszyła wczesnym rankiem. Na szczęście (lub nie) wioska była niedaleko. W drodze Neil i Eliot zdążyli się pokłócić, po chwili podłapała też Margot. Nie miałem pojęcia o co poszło, zaczęli mówić z dziwnym irlandzkim akcentem. Nigdy nie rozumiałem Irlandczyków, ich słowa zawsze zlewały się w moich uszach w jednolitą masę. Evie tylko przewracała oczami. Natomiast Mary dogoniła mojego kroku i szliśmy jednocześnie. Ubrała się jakby miała zaraz iść do opery. Że chciało jej się tak przebierać...

— Jak w ogóle ci się podoba życie tutaj? — przerwała ciszę między nami.

— Jest dobrze. — odpowiedziałem wymijająco.

— Cieszę się. Dobrze wiedzieć, że jednak niekażdy ma nas za bandę dzikich głupców.

— Hę? — odwróciłem do niej głowę. — Ktoś tak mówi?

— Było paru takich... Ale odeszli, albo zostali wygnani. Jeszcze zanim moja mama została Betą.

— Rozumiem...

— Powiem ci. Jesteś pierwszym Alfą jakiego znam, który osobiście bierze udział w kontaktach z ludźmi. Twoi poprzednicy tylko wysyłali delegacje. Punkt dla ciebie.

— Nie jestem człowiekiem by wyręczać się innymi. Jak już coś organizuje, to biorę za to odpowiedzialność.

— Rozsądnie.

Czułem się strasznie niezręcznie. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do wioski by móc w spokoju się rozdzielić.

— Nie wiem jak ty, ale ja już bardzo chciałabym święta. — trochę miałem wrażenie jakby podtrzymywała rozmowę na siłę, byle by mieć do kogo się odezwać.

— Ah, no tak, to już niedługo. Trzeba będzie powoli zacząć to organizować.

— Jak szukasz kogoś do zrobienia dekoracji, to się zgłaszam.

— Artystka, jeśli dobrze rozumiem?

— Mniej więcej, lubię bawić się manualnie. Kojarzysz te papierowe kwiaty w jadalni czy przed moim domkiem?

Od Zachodu Do WschoduOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz