rozdział siódmy

722 46 0
                                        

Następnego poranka, chłopiec otworzył zmęczone powieki, jęcząc, gdy jego głowa pulsowała w tępym bólu, gdy odkleił skroń od chłodnego drewna. Rozprostował zdrętwiałe kończyny, marudząc, gdy zdał sobie sprawę, iż zasnął w niewygodnej pozycji, wciśnięty w kąt skazując się na przyszłe cierpienie.

Pokój okazał się nienaruszony, kiedy swobodnie obiegł spojrzeniem po pustych ścianach otoczenia. Jedynie palenisko, które dawało mu źródło światła poprzedniego wieczoru, teraz okazało się wygaszone na skutek zaniedbania.

Spróbował wstać procesem powolnym i żmudnym, powoli wspinając się chwytliwymi palcami po najbliższej ścianie, aż ostatecznie zatrzymał się na niestabilnych nogach, chwiejnie ruszając w kierunku łóżka. Jego ciało było jak z waty, a ciężki oddech uciekł ze zmęczonych ust, gdy udało mu się spocząć na krawędzi łoża.

Dopiero teraz dostrzegł schludnie złożone ubrania, które ułożone były starannie obok talerza wciąż zapełnionego jedzeniem, którego nie tknął poprzedniej nocy. Nieco zbyt łapczywie uchwycił kubek, wąchając prawdopodobnie czystą zawartości, nim gwałtownie pozwolił sobie, by płyn spłynął w dół jego surowego gardła, kojąc wszelką agonię pragnienia. Zakrztusił się, lekko chrząkając by rozluźnić krtań.

W następnej chwili chwycił ubranie, powoli rozkładając lekko zbyt dużą koszulę zwieńczającą swe rękawy kawałek za łokciem, o białej, ciepłej tkaninie - pewnie wełnie - ze sznurowaniem na piersi oraz spodnie o ciemnej barwie. Na samym dole zestawu widniało futro ze ślicznego, śnieżnego wilczura, które dostosowane było, by zakrywać jego ramiona i plecy w chłodniejszych momentach bliskiej jesieni roku.

W duszy podziękował Alfie, który obdarował go hojniej, niż kiedykolwiek byłby w stanie to sobie zapewnić. Bez względu jak mocno pracował, zaledwie raz udało mu się uzbierać wystarczająco dużo pieniędzy by kupić futro swej matce na targu. To jednak zaginęło, gdy kolejnego dnia jego ojciec powrócił do domu.

Ubranie wydawało się wciąż nieco zbyt wielkie dla jego szczupłej sylwetki, lecz był pewien, iż gdyby trzymał się odpowiedniej wagi dla swego wzrostu, bez trudu mógłby dopasować się perfekcyjnie do podarowanych odzieży. Zastanawiał się tylko, kiedy Sanowi udało się wejść do pokoju ponownie, nie alarmując go w niespokojnym śnie.

Dostrzegł również wysokie, dobrze zbite wiadro z czystą wodą i szmatą u boku, stojące w spokoju w przeciwległym kącie pokoju. Podszedł do niego powoli i chwiejnie, choć ból w jego ciele ustabilizował się lekko, nim starannie zadbał, by oczyścić swoje ciało z brudu, spermy i krwi poprzednich godzin. Kiedy ostatni skrawek jego ciała, został oczyszczony przez nasączoną wilgocią szmatę, powrócił znów do miejsca, gdzie porzucił odzież, stopniowo ubierając się w przyszykowane stroje.

Kiedy tylko zawiązał ostatnie więzadło swej koszuli wepchniętej w luźne spodnie, zapewniając swemu ciału ochronę przed chłodem, usłyszał lekkie stukanie w drewno drzwi sypialni. Przełknął, cofając się o krok, oczekując, aż mężczyzna z poprzedniego wieczoru wejdzie, lecz nigdy to się nie stało.

-Proszę? - Sapnął ostatecznie, nie wiedząc, na co się zgadza.

Ku jego większemu zdumieniu, kiedy drzwi uchyliły się powoli, nie dostrzegł we framudze syna wodza wioski. Mężczyzna, którego dostrzegł był znacznie wyższy. Niemal zaskakująco, gdy musiał pochylić głowę, aby dostać się do środka. Jego szerokie, acz szczupłe ciało odziane było w węglowy zestaw ubrań z ciemnego lnu. Jego prawe przedramię owinięte zostało przez dodatkową, grubą skórę, tak, jak praktykowano tu podczas wojen, by blokować ataki przeciwnika. Jego żylaste dłonie były ogromne i okryte kosztownymi pierścieniami, sprawiając wrażenie gotowych, by zmiażdżyć jego szyję wedle upodobania.

Son of war // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz