Dobiegało południe, gdy w stodole w Inbie wreszcie nastał spokój. Wieśniacy nie słyszeli już dobiegających stamtąd podejrzanych odgłosów, które sugerowały, że jeden z żołnierzy właśnie wymiotował tak obficie, jakby zaraz miał sobie wypluć płuca.
Wieśniak nazwiskiem Bradley, właściciel owej lichej stodoły, gdzie Wayne wraz z kompanami zażywał odpoczynku, ledwie parę minut po dwunastej wyszedł ze swojej chaty, by sprawdzić, czy przypadkiem jego gościom czegoś nie potrzeba. Widział przy tym taczki z kawałkami drewna i nadpalonymi dachówkami, wywożone z miejsca ostatniego pożaru.
– Ech, szkoda tyj gospody. - westchnął z niemałym zawodem w głosie. – Znowu czeba bydzie jyździć na piwko do Tyskich, ech, a żiby to jasny szwingiel.
Posmutniał, widząc jak wioskowy grabarz nazwiskiem Burton wywozi konnym wozem dwa worki z ciałami Collinsów. Zmierzał na południe głównym gościńcem, ku klasztorowi w największej w regionie osadzie - Saint Prickett. To właśnie do tego miejsca miała zostać odesłana Elwira Collins - starsza córka karczmarza, osierocona w pożarze. W Saint Prickett znajdował się też miejscowy cmentarz, który był miejscem pochówku dla wieśniaków z całego regionu Parring, w którym znajdowała się również wioska Inba.
– Taka tragedia! - zawołała do Bradleya jego sąsiadka Margaret, wracająca z niewielkiego chlewiku. – Podobno ci zbóje postrzelili Lucy jak kaczkę, a biednego Waltera coś zagryzło. Ludzie mówią, że rozbójnicy mieli na usługach szkolonego i oswojonego niedźwiedzia!
– A pitoli pani! - odparł Bradley, przechodząc obok płotu sąsiadki. – Jakech w Anselm ctyry dekady pomieszkuje, to żech ni widzioł, by kto nidźwidzia tresowoł! Bzdury!
– To skąd na ciele takie straszne rany? - spytała szczerze wzruszona Margaret.
Sama mieszkała w Inbie dopiero od sześciu lat, a pochodziła z Welson, sąsiadującego z Anselm lenna. Dlatego też nie mówiła charakterystyczną dla tych okolic gwarą, co nieco umniejszało wagę jej wypowiedzi w oczach niektórych tutejszych wieśniaków. Bradley należał właśnie do tej grupy.
Gospodarz oparł się o nieco wystającą z płotu sztachetę, machnął ręką w kierunku Margaret i cmoknął głośno z dezaprobatą.
– Ech, ni wiadomo. Może jakiech widły mieli te zbóje? Śtrasne dyrdki tera noszo ze sobo te gagatki, wielkie miecze, pały łobite kolcami, buzdygany. Kto to wi, co ci mieli na stanie? - rozgadał się Bradley, spoglądając na swoją stodołę. – No nic. Idech obaczyć tych gamratków, co miech w stodole posiadują. Bywajta, pani Margaret!
– Dobrego dnia, panie Bradley! - zawołała za nim kobieta, niepewna co ma o tym wszystkim myśleć.
Chwilę potem gospodarz stanął pod drzwiami stodoły i podparł się pod boki, jednocześnie nasłuchując. Z wnętrza dobiegały odgłosy kaszlu, w dodatku bardzo intensywnego, zupełnie jakby ktoś się dusił. Bradley zaryzykował i wszedł do środka.
Jego oczom ukazał się niezbyt przyjemny widok: młodszy z żołnierzy, których gościł w stodole, wymiotował ostatkiem sił do drewnianego wiadra, trzymanego przez zwiadowcę. Zielony maskujący płaszcz przyprawił Bradleya o nieprzyjemny ścisk w brzuchu. Na wszelki wypadek wykonał ochronny gest na klatce piersiowej, w końcu coś w tym bajaniu o magii stosowanej przez Korpus musiało być prawdziwe. Obok zwiadowcy stał rosły żołdak, podpierając się na drewnianej lasce. Ten z kolei przyglądał się badawczo siedzącemu u jego stóp starcowi. Po obu stronach chorego i wymiotującego żołnierza siedzieli zaś jego towarzysze, po lewej czarnowłosa kobieta, a po prawej zwiadowczy czeladnik.
– Czy wszytko dobrzi? - spytał nieśmiało Bradley, stając w drzwiach stodoły i zacierając nerwowo dłonie. – Pomocy aby wam ni trza?
– Ach, nie! Wszystko w porządku! - zawołał znajomy głos. – Mamy po prostu nieco podtrutego jadłem żołnierza do wyleczenia! Nic nadzwyczajnego!
CZYTASZ
Zwiadowcy: Sól w oku [WSTRZYMANE]
FanfictionAraluen, lenno Anselm, 663 rok Wspólnej Ery, prawie 20 lat po Drugiej Wojnie z Morgarathem. Archibald Wayne, kapitan w aralueńskim wojsku i żołnierz zmęczony służbą, prowadzi nudne życie w forcie Rowley na zachodnim wybrzeżu kraju. Mężczyzna chce p...