Kapitan, zrezygnowany i obolały po kilkugodzinnym siedzeniu, wygramolił się zza biurka i rozpoczął powolny marsz po komnacie. Żołnierskie obcasy wydawały miarowy, równy dźwięk stukania, ewidentny dowód na długi pobyt ich właściciela w wojsku, gdzie stale ćwiczono musztrę. Jednak nie tylko buty wygrywały miarowy takt, również złota klepsydra, zawieszona na krótkim łańcuszku przyczepionym do guzika koszuli, pobrzękiwała cicho obijając się o srebrne odznaczenie z perłowymi akcentami, przypięte do koszuli na wysokości piersi - order za zasługi dla lenna.
Wayne pokręcił głową, starając się odpędzić złe myśli, które po raz kolejny naszły go niespodziewanie. Twarz Marie wyraźnie zarysowała mu się przed oczyma.
– Ona na pewno się zgodzi, prawda? Przecież nic mi nie brakuje, jestem jeszcze stosunkowo młody, rodzinę utrzymam z wojskowej emerytury i dodatkowej pracy. Chandrę i wypalenie zawodowe już jej wytłumaczyłem wydarzeniami z przeszłości. Wydawała się rozumieć... Tak, przychodzi w końcu dalej na wieczorne schadzki, nie odrzuciła mnie po tamtym wyznaniu. Nie powinna więc mieć obiekcji... Ach, ty stary capie, więcej wiary w siebie! Na pewno przyjmie te twoje cholerne oświadczyny! - upomniał sam siebie kapitan.
Za oknem wiatr potężniał, ukazując swoją prawdziwą, nieujarzmioną od tysięcy lat naturę. Okno w pokoju smętnie skrzypnęło pod naporem ulewy, która właśnie przetaczała się nad miastem.
Kapitan westchnął, spoglądając dłuższą chwilę na krajobraz burzowy, a potem podrapał się po głowie, po raz kolejny zastanawiając się nad swoimi planami matrymonialnymi.
Miał pewne doświadczenie z kobietami, w końcu w czasach jego intensywnej nauki w Szkole Rycerskiej chodził na schadzki z pewną młodą wieśniaczką, córką miejscowego garbarza, panną wyjątkowo urodziwą acz przesadnie nieśmiałą. Do niczego większego pomiędzy nimi nie doszło, a dopiero późniejszy, krótkotrwały i burzliwy związek z jedną z miejskich medyczek z Aldersberga otworzył przed Archibaldem dotychczas zakazane ogrody rozkoszy. To jednak miało miejsce przed 16 laty, kiedy był jeszcze kapralem. Przez długi czas po wyjeździe z miasta pozostawał samotny, oddając się w pełni służbie państwowej. Teraz jednak wszystko się ułożyło: od prawie pół roku żył w stabilnym, poważnym związku, co do którego miał wielkie nadzieje.
Sierżant Bold, sprowadzona przez Wayne'a do kordegardy przed 3 miesiącami, była obiektem zainteresowania kapitana już od dłuższego czasu. Pojawiła się w Alder Hill 4 lata wcześniej, niemal natychmiast po ukończeniu Szkoły Rycerskiej w Aldersbergu.
Pochodząca z gminu dziewczyna, pomimo świetnych wyników i zakończenia szkolenia z wyróżnieniem, nie mogła liczyć na pracę w zamkach lennych czy posiadłościach bogaczy, nie wspominając o ważnych strategicznie fortecach. Przydzielona została do straży portowej Alder Hill, pilnującej statków w przystani oraz sprawdzającej towary eksportowe oraz importowane. W ciągu trzech lat awansowała ze stopnia starszego szeregowego na sierżanta, coraz bardziej zwracając na siebie uwagę miejscowych. Kobieta w wojsku stanowiła rzadkość, zwłaszcza na terenach Anselm, dlatego też Marie szybko wzbudziła żywe zainteresowanie Archibalda. Kapitan najpierw widział w niej jedynie zdolnego żołnierza, ale z czasem jego męska natura dała za wygraną.
Sama panna Bold wydawała się na początku szczerze zaskoczona zalotami kapitana kordegardy, ale nie pisnęła o tym słowa nikomu w mieście, nie mówiąc już o straży portowej. W końcu romans pomiędzy wysoko postawionym dowódcą garnizonu, a niższą rangą miejską żołnierką, w dodatku panną na wydaniu, nie mógł być mile widziany przez resztę załogi fortu Rowley. Marie mogłaby zostać oskarżona o próbę zrobienia kariery poprzez uwiedzenie sławnego bohatera Anselm, w dodatku z licznymi kontaktami wewnątrz aralueńskiej armii. Takie skargi przekreśliłyby jej szanse na dalsze awansy w wojsku. W związku z tym pani sierżant przyjmowała wizyty kapitana po kryjomu, w swoim lokum na poddaszu portowych koszarów, gdzie zajmowała sama dwa pokoje z racji bycia jedyną kobietą w załodze. Takie luksusy przekładały się na częste odwiedziny jej zalotnika w godzinach nocnych, kiedy to rozmawiali jak najęci, pili piwo i zagryzali hibernijskie peklowane mięsiwo prosto z beczki.
Po 6 miesiącach takiej znajomości Marie w końcu nie wytrzymała i podczas jednego ze spotkań dała się ponieść wiosennemu, miłosnemu nastrojowi. Po suto zakrapianej, nocnej rozmowie o miłosnych doświadczeniach i życiu uczuciowym, rozochocona pani sierżant usiadła na krawędzi łóżka, rozpięła koszule i domagała się cielesnego dowodu na uczucia kapitana, a Wayne wypełnił rozkaz nader chętnie. Od tamtego wieczoru oficjalnie liczyli początek swojego związku, bardzo zresztą udanego.
Choć od momentu przeniesienia Marie do kordegardy regularnie zaspokajali swoje potrzeby pod pierzyną w komnacie kapitana, dbając przy okazji by nikt ich nie nakrył, to jednak pomiędzy nimi nigdy nie padły poważniejsze zapewnienia co do wspólnej przyszłości.Archibald miał jednak nadzieje, że Marie traktuje ten związek na tyle poważnie, iż zgodzi się na jego małżeńską propozycje, zrezygnuje z wojskowej kariery i osiądzie wraz z nim na wsi. No i, rzecz jasna, wyrazi chęć zostania matką gromadki małych Wayne'ów.
– Panno Bold, czy nie zechciałabyś zostać moją żoną? - rzekł z uśmiechem kapitan do swego lustrzanego odbicia, ćwicząc wypowiedź, która miała zadecydować o jego kawalerskim statusie.
Chwilę potem jednak kąciki ust Wayne'a opadły, gdy przypomniał sobie o ciągle leżącym na biurku liście. Mógł snuć plany małżeńskie, narzekać na swoje własne decyzje dotyczące kariery, przeklinać Olsenów i cały stan szlachecki, jednak nie mógł wpłynąć na jedną, najważniejszą rzecz. Decyzję przełożonego.
Prawda była gorzka: wszystkie plany Archibalda mogły wyglądać dobrze w jego własnej wyobraźni, jednak ich spełnienie zależało od woli Olsena. A skoro odpowiedź na wniosek Wayne'a przyszła dopiero po dwóch tygodniach, to wyglądało na to iż jego przełożony dość długo myślał nad podjęciem decyzji. A to nigdy nie oznaczało niczego dobrego.
Kapitan sięgnął po list od pułkownika i zerwał woskową pieczęć. Nie omieszkał wykrzywić przy tym ust w odruchu obrzydzenia, jakby właśnie trzymał w ręce oślizgłą, śmierdzącą niespotykanie rzecz.
List był na pierwszy rzut oka zwykłą kartką papieru, zapisaną pięknym pismem, ewidentnie wyćwiczonym podczas lekcji kaligrafii. Były to jednak pozory. Wayne doskonale wiedział, że finezyjnie zapisana treść będzie przesycona jadem i charakterystyczną dla Olsenów pogardą względem drugiego człowieka, niezależnie od tego jak misternie przyozdobiona będzie kartka i jakiego fikuśnego pisma użyje pułkownik. Kapitan miał nadzieję, że odpowiedź na jego prośbę nie została spisana dopiero na końcu listu, bowiem oznaczało to czytanie tych wszystkich docinków od pułkownika wobec jego osoby.
Archibald przełknął ślinę i z cierpiętniczą miną zabrał się za lekturę. W miarę czytania jednak jego twarz się zmieniała, poszczególne emocje pojawiały się na niej i znikały. Serce podeszło mu do gardła, kiedy wczytywał się w treść oświadczenia dotyczącego jego wcześniej emerytury. Za oknem wiatr znów rozpoczynał swój zwyczajowy, szalony taniec.
CZYTASZ
Zwiadowcy: Sól w oku [WSTRZYMANE]
FanfictionAraluen, lenno Anselm, 663 rok Wspólnej Ery, prawie 20 lat po Drugiej Wojnie z Morgarathem. Archibald Wayne, kapitan w aralueńskim wojsku i żołnierz zmęczony służbą, prowadzi nudne życie w forcie Rowley na zachodnim wybrzeżu kraju. Mężczyzna chce p...