Jednak kpiny Wayne'a były czymś więcej niż tylko próbą ośmieszenia Lamberta w towarzystwie kompanów. Kapitan już poprzedniego wieczoru zauważył, że sierżant O'Hale jest wyjątkowo zadufanym i przewrażliwionym na punkcie własnej kariery żołnierzem, który nie zawaha się przed obrażeniem i wyśmianiem przełożonego, o ile będzie mógł odnieść przy tym jakieś korzyści. Takie zachowanie było nie tylko karygodne, ale również niebezpieczne dla młodego rycerza, niezależnie od jego pozycji społecznej.
Archi wiedział doskonale z własnego doświadczenia czym grozi niesubordynacja i brak poszanowania wobec wyżej postawionych żołnierzy. Wayne obawiał się, że jeżeli O'Hale dalej będzie wzrastał w poczuciu bezkarności, to któregoś dnia owa szaleńcza pogoń za wysokim stanowiskiem i bezgraniczna pogarda względem ludzi mniej wpływowych skończy się, delikatnie rzecz ujmując, upadkiem kariery młodzika.
Kapitan postanowił więc nieco utemperować ego chłopaka, a najlepszym do tego sposobem była prowokacja i wytknięcie błędów młodemu żołnierzowi, jednocześnie osłabiając jego pewność siebie na rzecz większej ostrożności w kontaktach z przełożonymi. A skoro przy okazji Lambert mógł poczuć jak to jest być po drugiej stronie, to strojenie sobie z niego żartów miało niemalże same wychowawcze plusy.
„Śmieszne, gdy się nad tym głębiej zastanowić, to chłopak zaczyna przypominać młodego mnie. Ten sam brak szacunku wobec przełożonych, jeśli ci nie spełniają twoich oczekiwań. Poczucie bezkarności, zbyt duża pewność siebie i to dziecinne przekonanie, że świat należy do niego i może w nim robić co zechce, bo nikt nie ma prawa go powstrzymać... Cholera, zupełnie jakbym patrzył w lustro, tylko teraz moje odbicie jest kilkanaście lat młodsze i ubrane w mundur najlepszej jakości." - pomyślał Wayne, wpatrując się intensywnie w czerwoną ze złości twarz O'Hale'a.
Młodzik tymczasem, wyprowadzony z równowagi przez zachowanie kapitana i jego sugestywne spojrzenia, wyprostował się w siodle i z wściekłością wycharczał:
– Po pierwsze: nie jestem paniczykiem! Mam imię do cholery, a brzmi ono Lambert! Po drugie: jeżdżę konno lepiej od ciebie, stary chamie! A już na pewno moje pośladki są w dużo lepszym stanie niż twoje, Kapitanie Wyklęty w buraka zaklęty!
– Ooo, ty! - Wayne uniósł jedną brew w górę, a wargi ułożyły się w paskudny uśmiech, przywodzący na myśl wizerunek pewnego złośliwego demona z Nihon-ja. – Język ci się rozwiązał, sierżancie? Wystarczyła ci noc w forcie, żebyś poczuł się na tyle bezpiecznie, by mnie wyzywać?!
– To ja tu pytam o twoje powody, kapitanie!!! Co za dowódca naśmiewa się ze swoich ludzi tylko dlatego, że potrzebują postoju?! Nie jestem ze stali, należy mi się chwila odpoczynku! Jesteśmy w cywilizowanym kraju, więc mam prawo poprosić o przerwę! - odszczekał Lambert, machając energicznie w powietrzu lewą ręką, w której trzymał wodze jucznego kucyka.
Konik widać nie do końca zrozumiał intencje swojego przewodnika, bowiem stanął w miejscu i przyglądał się ciekawsko młodemu żołnierzowi, cicho prychając i przekrzywiając głowę.
– A ty co, głupi zwierzaku?! Może nieprawdę mówię? - Lambert, rozzłoszczony już na dobre, zajął się wyzywaniem Bogu ducha winnego kucyka, który na domiar złego zaczął podnosić swoje wargi ku górze, komicznie odsłaniając przy tym zęby. Wyglądało to zupełnie tak, jakby konik naśmiewał się z reakcji mężczyzny, ukazując mu swoją dezaprobatę.
Marie bawiła się w tym czasie doskonale, śmiejąc się do rozpuku na grzbiecie Pepe, swojego gniadego rumaka. O'Hale, nadzwyczaj szybko wyprowadzony z równowagi przez kapitana, stanowił nie lada widowisko, wymachując rękami w powietrzu, wydzierając się na cały las i złorzecząc kucykowi.
Wayne, dumny ze swojej prowokacji i osiągniętych efektów, zawrócił konia w kierunku Willowtree, nadal słysząc za sobą krzyki Lamberta. Sierżant ewidentnie tracił już oddech, bowiem pomiędzy poszczególnymi zdaniami wydłużały się przerwy, potrzebne do nabrania powietrza w płuca. W końcu zmęczony młodzik jęknął, opadając na kark swojego wierzchowca. Dżafar parsknął donośnie i podreptał żwawo do Pepe i Marie, a za nim z entuzjazmem podążał kucyk, jakby za nic mając bagaże na swoich plecach.
Jednak komiczna sytuacja zaraz przerodziła się w napięcie, kiedy tylko dwójka sierżantów skierowała swój wzrok na leśny trakt. Dostrzegli bowiem, że pokaźnych rozmiarów jabłonkowaty rumak kapitana nerwowo drepta w miejscu, a sam wojak sięga powoli ręką w stronę pochwy pokaźnego, półtoraręcznego miecza.
Niecałe 40 metrów dalej, w miejscu gdzie główna droga krzyżowała się z inną ścieżką, stała Frotka. Psina skierowała głowę w prawą stronę i ewidentnie na kogoś warczała, podczas gdy owy ktoś najpewniej skrywał się w gęstwie leśnej blisko skrzyżowania.
– Jasna cholera. - Marie zaklęła na widok zjeżonej sierści suczki i sięgnęła płynnym ruchem po miecz, drugą ręką łapiąc mocniej wodze. Po jej skroni popłynęła kropla potu, a brwi zmarszczyły się, tworząc głębokie bruzdy na czole. – Teraz rozumiesz po co wzięliśmy ze sobą psa, sierżancie O'Hale? Mamy towarzystwo.
– Ale... to chyba nie moja wina?! - Lambert pobladł, a jego palce nagle zesztywniały. Ciągle opierał się na karku swojego konia, spoglądając z rosnącym przerażeniem na stojącego przy krzakach psa. – Nie chciałem krzyczeć, to kapitan mnie...
Syk Wayne'a był wyraźnie dosłyszalny mimo kilkunastometrowego odstępu pomiędzy nim, a jego podwładnymi. Kapitan obrócił się do towarzyszy profilem, a na jego twarzy widać było skupienie i ani cienia strachu.
– Cichaj O'Hale. Wyciągaj broń i przygotuj się, bo chyba ktoś chce nam zgotować gorące powitanie. - wyszeptał kapitan, gdy Marie wraz z chłopakiem zrównali się z nim.
Frotce nadal jeżyła się sierść na grzbiecie, gdy Lambert trzęsącymi się rękoma naciągał cięciwę w swojej kuszy. W obliczu zagrożenia lepiej spisywał się w strzelaniu niż w walce mieczem, dlatego instynktownie sięgnął właśnie po broń długodystansową, podczas gdy Marie i Archi dzierżyli pokaźnych rozmiarów miecze.
Pies cofał się powoli, nie spuszczając wzroku z gałęzi, które zaczęły się poruszać, aż wkrótce z gęstwiny wyłonił się stwór o wyglądzie niedźwiedzia skrzyżowanego z wilkiem.
Lambert wydał z siebie pisk jak zażynana świnia, pierwszy raz bowiem widział na oczy takie stworzenie. W tej samej chwili włosy Marie stanęły dęba, ponieważ nagle powróciły do niej wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to sąsiad jej kuzynki, weteran spod Hackham, opowiadał historie o wielkiej bitwie z upadłym baronem Morgarathem i o zwycięstwie króla Duncana nad armią potworów z Gór Deszczu i Nocy. Potworów, które Marie znała tylko z rycin autorstwa owego sąsiada, bowiem jedynie on z całej jej wsi widział na oczy prawdziwego, żywego stwora, któremu Aralueńczycy nadali nazwę...
– Wargal... - wyszeptał Wayne, ewidentnie nie dowierzając własnym oczom. – Co, do kurwy nędzy, na zachodnim skraju królestwa robi Wargal?!?
CZYTASZ
Zwiadowcy: Sól w oku [WSTRZYMANE]
FanficAraluen, lenno Anselm, 663 rok Wspólnej Ery, prawie 20 lat po Drugiej Wojnie z Morgarathem. Archibald Wayne, kapitan w aralueńskim wojsku i żołnierz zmęczony służbą, prowadzi nudne życie w forcie Rowley na zachodnim wybrzeżu kraju. Mężczyzna chce p...