Nie ruszał się. Nie widział niczego. Nie czuł ani strachu, ani bólu. Całe jego ciało było sparaliżowane, a jednocześnie rozluźnione mięśnie sugerowały, że żadne z nich nie uległo uszkodzeniu podczas upadku. A przyznać trzeba, że kapitan Wayne wyrżnął o leśną ściółkę z donośnym łoskotem, aż ptaki siedzące na pobliskiej gałęzi poderwały się do lotu, spłoszone przez odgłos upadającego ciała.
Wayne pozostał świadomy, choć czuł się dziwnie, zupełnie jakby jego jaźń stanowiła teraz osobną materię, niezwiązaną z jego ziemskim ciałem jakimikolwiek powiązaniami. Mięśnie nie reagowały na impulsy mózgowe, serce co prawda dalej biło, ale kapitan nie czuł go w swojej klatce piersiowej, nieświadomy jeszcze, że jego astralna postać nie mogła odczuwać takich rzeczy. Nie szumiało mu w uszach, nie odczuwał chłodu bijącego z nagiej ziemi ani kropel deszczu, spływających po jego twarzy.
Zupełnie jakby jego dusza wyszła z ciała, ale jednocześnie ciągle była do niego przytwierdzona niewidzialnymi, choć kruchymi i cienkimi nićmi. Wayne, a raczej jego oddzielona jaźń, z przerażeniem zarejestrowała swoimi przytępionymi zmysłami, że stoi obok czeladnika Bena, podczas gdy chłopiec potrząsał bezwładnym ciałem kapitana. Archi patrzył na samego siebie, bladą i zmokłą od deszczu powłokę, zupełnie do niego nie podobną.
„Więc to tak mnie widzą ludzie. Okropna perspektywa, postarzałem się strasznie szybko!", przeszło mu przez myśl, ale natychmiast się opamiętał. Przytępione zmysły nieco się wyostrzyły, odczuł chwilową jasność umysłu. „Bogowie, ale dlaczego ja patrzę na samego siebie?! To moje własne ciało! Przecież... Przecież to niemożliwe!!! Umarłem?!? Chłopcze! CHŁOPCZE! ZRÓB COŚ!".
Ben klęczał przy ciele, bezowocnie próbując ocucić kapitana. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ta dziwna fala światła wywołana przez aslavską wiedźmę mogła chociaż zranić Wayne'a, a co dopiero go zabić. Przecież był Wilkiem z Anselm! Istną legendą! Nieustraszonym obrońcą słabszych!
Nawet Ben, przez niemal całe dzieciństwo odcięty od wydarzeń i wieści krążących po Araluenie, słyszał o jego wyczynach podczas terminu u aptekarza, zwłaszcza że jego były mistrz Mark pochodził z tego samego miasteczka co Wayne. Młody Sparks niejednokrotnie słuchał z zaciekawieniem kolejnych opowieści o bohaterstwie Wilka i jego oporze wobec szlacheckiej opresji. Aptekarz Mark miał dar do snucia kolejnych barwnych historii, a Ben był spragniony bajek, których tak mało opowiadano mu w Willowtree.
– Niech pan otworzy oczy! - błagał sflustrowany czeladnik, a pod powiekami powoli gromadziły się łzy. – Proszę! Sam sobie nie dam rady!
– Ty móc się poddać, mały duchu. On już nie wstać, być w transie. - głos wiedźmy wyrwał Bena z otępienia. Spojrzał na nią, gdy stanęła z uśmiechem naprzeciwko leżącego na ziemi Wayne'a. – Modron ukarać go, bo on podnieść na mnie miecz.
Chłopak zacisnął zęby, w ostatniej chwili zmuszając się do zachowania spokoju. Chciał krzyczeć, gryźć, płakać i uciekać jednocześnie, kotłujące się w nim uczucia tworzyły nieprzenikniony chaos w jego sercu.
– Kim jesteś? Czego od nas chcesz? Nie jesteś żadnym rozbójnikiem, tylko wiedźmą! Skąd się tu wzięłaś? Kto cię nasłał?! I co zrobiliście ze Skandianinem?! - wyrzucił z siebie potok słów, ale wreszcie zabrakło mu powietrza by kontynuować. Odkaszlnął, spoglądając z niepokojem na czarnowłosą kobietę.
Nie wiedział jakim cudem potrafiła przywołać tak potężny czar, ani jakie jeszcze sztuczki miała w zanadrzu. Ewidentnie do używania magii była przyzwyczajona na tyle, że powalenie Wayne'a jednym zaklęciem nie stanowiło dla jej organizmu żadnego problemu. Ben nie widział po niej zmęczenia, ani nawet kropli potu na skroni. Tylko ten makabryczny uśmiech.
CZYTASZ
Zwiadowcy: Sól w oku [WSTRZYMANE]
Fiksi PenggemarAraluen, lenno Anselm, 663 rok Wspólnej Ery, prawie 20 lat po Drugiej Wojnie z Morgarathem. Archibald Wayne, kapitan w aralueńskim wojsku i żołnierz zmęczony służbą, prowadzi nudne życie w forcie Rowley na zachodnim wybrzeżu kraju. Mężczyzna chce p...