16. W drodze

12 5 2
                                    

Wayne, z niesmakiem odnotowując na twarzy Marie smutek wymieszany ze złością, próbował we własnym stylu rozładować powstałe napięcie.

– Dawno nie słyszałem starodawnych mądrości nauczycieli ze Szkoły Rycerskiej, a zwłaszcza tego starego piernika Fritza. Facet jest niezniszczalny, jak tak dalej pójdzie to chyba będzie uczył moje wnuki fechtunku, trzymając w jednej ręce drewniany miecz, a w drugiej laskę, coby się nie potknąć przy wyprowadzaniu ciosów. Gotowy jeszcze kręcić nią młynki w czasie pogoni, jak mu pierwszoroczniacy ukradną dla żartu kalesony i sztuczne zęby z jego kwatery.

Marie chcąc nie chcąc parsknęła śmiechem, wyobrażając sobie sepleniącego, wkurzonego Fritza, biegającego za rozweseloną dziatwą w samej koszuli i z gołym tyłkiem, bezskutecznie próbującego odzyskać spodnie i kręcącego laską wielkie młyńce nad głową. Ten widok odegnał od niej resztki złego nastroju.

– A co do trzymania sztamy, to nie zapominaj, że masz wtyki u najbardziej pożądanego przez płeć piękną żołnierza! - Archibald wskazał kciukiem na siebie, puszczając do dziewczyny oczko i łobuzersko się uśmiechając.

Frotka, najwyraźniej rada z usłyszenia śmiechu swojej pani, szczeknęła donośnie pare razy, strasząc okoliczne ptactwo. Archi odchylił się w siodle i gwizdnął na wilczura, a suczka jak na komendę zawyła donośnie i pognała w psiej euforii do przodu, zostawiając za sobą swych ludzkich opiekunów.

– Widzisz sierżancie, nasza psia piękność też wyraziła swoje wsparcie. Możesz liczyć na to, że w razie potrzeby załatwi ci parę pęt kiełbasy z kuchni polowej, ma w końcu wtyki u naszego polowego kucharza. Ewentualnie nasika do butów Bale'a w ramach protestu.

Marie zawyła ze śmiechu, zakrywając dłonią usta i rumieniąc się z braku powietrza.

– Masz dar do rozśmieszania, panie kapitanie. Aż żałuję, że częściej nie słyszę takich komentarzy. - rzekła chwilę później kobieta, gdy już zdołała złapać oddech po fali rozbawienia.

Wayne uśmiechnął się w odpowiedzi, świadomy własnego sukcesu. Wyjazd na misje dobrze mu zrobił, wreszcie miał ochotę na żarty i flirtowanie z Marie, co w czasie pobytu w Rowley należało do rzadkości. Tylko wypady do karczm portowych w mieście dawały mu większą ilość swobody i poprawiały humor na tyle, że był w stanie rozśmieszać ukochaną praktycznie przez cały czas. Wyjścia do miasta w ramach luźnego wieczoru zdarzały się jednak zwykle tylko raz w miesiącu, w porywach do dwóch, jeśli akurat w okolicy Alder Hill było spokojniej niż zazwyczaj.

– Musimy kiedyś wybrać się w dłuższą podróż, wtedy znacznie lepiej się dogadujemy. - rzucił od niechcenia Wayne.

– A ty znacznie więcej mówisz, nawet jeśli nie wszystko co mi opowiadasz jest wesołe i beztroskie. - rumiane policzki Marie i jej delikatny uśmiech znów sprawiły, że serce Archibalda zabiło mocniej.

Oczy dziewczyny, głębokie i niebieskie, wydawały się przyciągać go mocniej niż zazwyczaj. Delikatna, ledwo wyczuwalna woń kwiatów unosząca się w powietrzu, przyjemnie drażniła jego powonienie, wywołując nieodpartą chęć ukrycia twarzy we włosach kobiety, by napawać się jej zapachem i rozbudzać zmysły. Wayne odruchowo zacisnął palce na wodzach, czując jak na twarzy wykwita rumieniec. Naszła go niezdrowa ochota na pieszczoty i przytulanie, zupełnie jakby znów był młodzikiem, zakochanym po raz pierwszy w życiu na poważnie.

Kapitan wgapiał się teraz w panią sierżant maślanymi oczami, wodząc wzrokiem od jej oblicza przez biust i talię, a skończywszy na smukłych nogach. Nawet nie zauważył, że prawa brew Marie lekko drgnęła, zdradzając jej poirytowanie. Od przeszło dwóch tygodni jej ukochany nazbyt często sondował spojrzeniem jej ciało, szczególną uwagę poświęcając kobiecym atutom. Dziewczyna powoli traciła cierpliwość do takich zagrywek ze strony kochanka, nawet jeśli nieco schlebiało jej owo cielesne zainteresowanie, przejawiane przez Wayne w ostatnim czasie.

Podczas gdy na czoło drużyny majestatycznym biegiem wysforowała się Frotka, na końcu pochodu toczyła się właśnie zacięta bitwa z Morfeuszem. Lambert, od dłuższej chwili nie przysłuchujący się już rozmowie swoich towarzyszy, walczył bezowocnie z narastającym znużeniem. Mieli za sobą dopiero 1/3 drogi, ale sierżant czuł, że zaraz zaśnie w siodle i straci kontakt z rzeczywistością. Do Willowtree zostało im jeszcze jakieś 50km, które spokojnie powinni pokonać do wieczora. Chłopak postanowił więc spróbować przekonać towarzyszy do jedynej słusznej decyzji, która mogłaby teraz uratować go przed odpłynięciem w sen.

– Panie kapitanie, czy możemy się zatrzymać na dłuższy postój? Nie wytrzymam już dłużej, muszę się na chwilę zdrzemnąć!

Wayne jak na komendę wstrzymał konia, obrócił się w siodle i łypnął z ciekawością na O'Hale'a. Sierżant pożałował swojej decyzji w chwili, gdy Marie spojrzała na niego z politowaniem, również zatrzymując konia na trakcie.

– Cóż to? Wjechaliśmy dopiero kawałek w głąb lasu, a ciebie już tyłek boli od siedzenia w siodle? Pańskie pośladki nieprzyzwyczajone do niewygodnej pozycji, co? Może na postoju mamy ci je jeszcze wymasować, paniczyku? - Wayne'a najwyraźniej nie opuściła jeszcze chęć do strojenia sobie żartów, jednak kpiarski ton kapitana dotknął Lamberta do żywego.

Jazda konna była obowiązkowym punktem szkolenia kadetów w Szkole Rycerskiej, a sierżant O'Hale miał z niej niemal zawsze najwyższe oceny w grupie. W dodatku sam uwielbiał konie, bowiem w siodle zwykle czuł się bezpieczniej niż stąpając po ziemi, niezależnie od tego gdzie musiał się akurat udać i w jakim celu.

Nastoletniemu Lambertowi swego czasu wydawało się nawet, że czworonożni towarzysze są dużo bardziej kompetentni i uspołecznieni od części jego kolegów z roku, ci bowiem lubowali się w bijatykach, podglądaniu dziewcząt w wioskach i hazardzie, w którym przegrywali mnóstwo oszczędności. W dodatku koniki były znacznie bardziej lojalne i stałe w uczuciach od ludzi, co szczególnie było widać po rozpadających się co chwila grupkach przyjaciół w klasie Lamberta, tworzących się przez to konfliktach i ilości nieprzyjemnych plotek, krążących pośród kadetów.

Chłopak cenił sobie niezawodność oraz oddanie koników do tego stopnia, że z okazji ukończenia szkoły poprosił rodziców o zakup ogiera najszlachetniejszej krwi, sprowadzonego wprost z Arydii. Bardzo kochał zyskanego w ten sposób Dżafara, czarnego jak noc rumaka o jedwabiście gładkiej grzywie, w dodatku uczynił jazdę konną swoim ulubionym zajęciem w czasie wolnym. Docinki jego nowego przełożonego dotknęły więc nie tylko jego dumy, ale również pasji i miłości do jeździectwa.

Zwiadowcy: Sól w oku [WSTRZYMANE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz