Rozdział 19

270 26 0
                                    

Rano obudziłam się cała obolała. Skutki wczorajszego przemęczenia. Z wielkim trudem podniosłam się z łóżka i skierowałam do łazienki. Kiedy załatwiłam swoje łazienkowe sprawy, ubrałam się i wyczesałam spojrzałam na telefon.

Pfii... Mam jeszcze masę czasu do szkoły. Postanowiłam zadzwonić do Kaya. Nie rozmawiałam z nim od przylotu, a od tego czasu dużo się działo.


Wybrałam numer przyjaciela i czekałam na odzew z jego strony. Po dość długim oczekiwaniu usłyszałam niemrawe:


- Halo?

- Cześć - przywitałam się pełna entuzjazmu. - Co tam? Jak tam? Opowiadaj.

- Hej, mała. Przystopuj jestem przed poranną kawą, a wiesz, że bez niej mój organizm nie funkcjonuje.


To akurat była prawda. Kay bez kawy to marudny, przemądrzały, niedojrzały, niemiły, wymagający, wkurzający, chamski, irytujący, przebrzydły osobnik w postaci zombie przebranego za jednorożca czyhającego tylko na odpowiedni moment żeby cię zjeść. Taki właśnie był Kay. I właśnie za to go kocham.


- Dobra, dobra. Nie przeginaj. Co tam u ciebie?


- Nic ciekawego. Nudno, odkąd wyjechałaś dużo spędzam czasu z drużyną.

Przygotowujemy się do ważnego meczu. A jak tam z tobą? Wszystko ok?


- Prawda, czy to co chcesz usłyszeć?


- Zjedź mnie i opowiedz jak to ci tam źle i niedobrze. Może wieść, że bez mojej wspaniałej osoby nie dajesz sobie rady poprawi mi humor i w dodatku pomoże się obudzić.


Prychnęłam na jego komentarz. Opowiedziałam mu prawie o wszystkim. Prawie. Pozostawiłam dla siebie fakt, iż istnieją dziwne drzwi do tajemniczego ogrodu. Nie byłam jeszcze gotowa na dzielenie się z kimkolwiek nim. To było moje miejsce. Jednak jak komuś powiem to tym kimś będzie Kay. Z przyjacielem rozmawiałam dość długo, kiedy zakończyłam połączenie zauważyłam, że jest dość późno.


Zebrałam książki, przybory i kosmetyki, których i tak nie używam, ale trzeba zachować jakieś pozory. Oczywiście mój makijaż ograniczał się do pomalowanych rzęs, odświętnie eyelinera, a nie jak te lamy ze szkoły, szastają na wszystkie strony podkładami, pudrami, tuszami do rzęs i co tam się jeszcze używa do udoskonalenia wyglądu lalki Barbie. Ja taka nie jestem i nigdy nie będę ot co.


Dobra koniec tego użalania się nad sobą, Chelsea skup się.


Zbiegłam na dół i udałam się do kuchni. Przed drzwiami raptownie się zatrzymałam. Z pomieszczenia dochodziły podniesione głosy. I to nie byle jakie głosy, ( pierwszy szok) mojej babci, która nigdy nie rozmawia w moim towarzystwie ( drugi szok) mojego dziadka, nigdy bym się nie spodziewała, że tak cichy i wyrafinowany człowiek potrafi tak drzeć mordę ( trzeci szok) Jeremiego, kłóci się z pracodawcami. Musi być coś na rzeczy. Przylgnęłam do ściany. Mój słuch się wyostrzył i po chwili usłyszałam strzępki rozmowy. Oj tatuś nie byłby ze mnie dumny.


- Nie możemy jej tu trzymać to zbyt niebezpieczne - powiedział, a raczej wykrzyczał Jeremy. Kogo nie mogą trzymać? Świnki morskiej? Może w stanie powstało jakieś nowe zagrożenie dla gryzoni.


- Ale to nasza wnuczka nie możemy jej gdzieś wywieźć - powiedział podniesionym głosem dziadek. Dobra to nie zagrożenie dla gryzoni, to zagrożenie dla mnie, a może dla nich. Strasznie trudno sklecić ich bełkoty w sensowne słowa jak tak się wydzierają.


- Nie będzie sama. Może jechać do mojej siostry w Nowym Yorku. Jeremy jej potowarzyszy podczas podróży - powiedziała beznamiętnie moja babcia.


Gdzie oni chcą mnie wywieźć?! Co ja im zrobiłam?! Może Jeremy im powiedział, że chce zmienić styl pokoju? Konfident.

Nagle i niepostrzeżenie drzwi zaczęły się otwierać. Najszybciej jak tylko mogłam uskoczyłam na schody, żeby wyglądało jakbym z nich schodziła. Chyba mi się udało bo dziadek wyglądający zza drzwi nie wyglądał na zaniepokojonego. Ach te moja moja zwinność. Gazela mogłaby mi pozazdrościć...


- O, cześć Chelsea. Jedziesz już do szkoły?

- Tak, właśnie szukałam Jeremiego.

- Jest w kuchni.

- Dzięki.


Poszłam do wyżej wymienionej kuchni. A tam co zastałam? No co? Jerego wyjadającego moje ulubione lody. Niemal natychmiast rzuciłam mu się na plecy wydając przy tym okrzyki bojowe godne najsilniejszego rycerza w państwie.


- Oddawaj moje lody!!!

- Ej złaź ze mnie krasnalu - walnęłam go w głowę za przezwisko. - Ałaaa... Były podpisane? Nie były.

- Ja ci dam podpisane... Zaraz będą jak tak bardzo prosisz.

W momencie zeskoczyłam z pleców pasibrzucha i wyrwałam mu lody. Wyjęłam z torebki pisak permanentny i napisałam na opakowaniu...

" Własność Jedynej Pełnoprawnej Spadkobierczyni Rodziny Dzikich i Nieokiełznanych Nosorożców Denver, Chelsea Jonson"


- Teraz będą śmierdzieć tym twoim pisakiem... - marudził pasibrzuch.

- Przynajmniej ich nie zjesz.

Wytknęłam mu język i zabrałam kluczyki do samochodu uprzednio zgarniając łyżeczkę. Ubrałam trampki i wyszłam do pojazdu zwanego cywilizowanym środkiem transportu. Wsiadłam i czekałam. Po chwili przyszedł Jeremy z moją torebką w dłoni. Z całego przejęcia o moje pyszne lody zapomniałam jej wziąć. Kiedy ja zajadałam lody z premedytacją patrząc na Jerrego zdążyliśmy dotrzeć do szkoły. Spojrzałam na zegarek. O, ja zaraz się spóźnię na trening. Zabrałam torebkę i oczywiście lody, pożegnałam się z pasibrzuchem i potruchtałam do szkoły.


Jestem dumna z tego rozdziału. W końcu znalazłam czas na napisanie czegoś. Z mojego punktu widzenia uważam to za najbardziej zarąbisty rozdział. Może nie jest dopracowany, ale wiecie ile zajęło mi napisanie go?

Do następnego... Klaudinka :)















Taniec moim życiemWhere stories live. Discover now