Rano obudziłam się cała obolała. Skutki wczorajszego przemęczenia. Z wielkim trudem podniosłam się z łóżka i skierowałam do łazienki. Kiedy załatwiłam swoje łazienkowe sprawy, ubrałam się i wyczesałam spojrzałam na telefon.
Pfii... Mam jeszcze masę czasu do szkoły. Postanowiłam zadzwonić do Kaya. Nie rozmawiałam z nim od przylotu, a od tego czasu dużo się działo.
Wybrałam numer przyjaciela i czekałam na odzew z jego strony. Po dość długim oczekiwaniu usłyszałam niemrawe:
- Halo?
- Cześć - przywitałam się pełna entuzjazmu. - Co tam? Jak tam? Opowiadaj.
- Hej, mała. Przystopuj jestem przed poranną kawą, a wiesz, że bez niej mój organizm nie funkcjonuje.
To akurat była prawda. Kay bez kawy to marudny, przemądrzały, niedojrzały, niemiły, wymagający, wkurzający, chamski, irytujący, przebrzydły osobnik w postaci zombie przebranego za jednorożca czyhającego tylko na odpowiedni moment żeby cię zjeść. Taki właśnie był Kay. I właśnie za to go kocham.
- Dobra, dobra. Nie przeginaj. Co tam u ciebie?
- Nic ciekawego. Nudno, odkąd wyjechałaś dużo spędzam czasu z drużyną.
Przygotowujemy się do ważnego meczu. A jak tam z tobą? Wszystko ok?
- Prawda, czy to co chcesz usłyszeć?
- Zjedź mnie i opowiedz jak to ci tam źle i niedobrze. Może wieść, że bez mojej wspaniałej osoby nie dajesz sobie rady poprawi mi humor i w dodatku pomoże się obudzić.
Prychnęłam na jego komentarz. Opowiedziałam mu prawie o wszystkim. Prawie. Pozostawiłam dla siebie fakt, iż istnieją dziwne drzwi do tajemniczego ogrodu. Nie byłam jeszcze gotowa na dzielenie się z kimkolwiek nim. To było moje miejsce. Jednak jak komuś powiem to tym kimś będzie Kay. Z przyjacielem rozmawiałam dość długo, kiedy zakończyłam połączenie zauważyłam, że jest dość późno.
Zebrałam książki, przybory i kosmetyki, których i tak nie używam, ale trzeba zachować jakieś pozory. Oczywiście mój makijaż ograniczał się do pomalowanych rzęs, odświętnie eyelinera, a nie jak te lamy ze szkoły, szastają na wszystkie strony podkładami, pudrami, tuszami do rzęs i co tam się jeszcze używa do udoskonalenia wyglądu lalki Barbie. Ja taka nie jestem i nigdy nie będę ot co.
Dobra koniec tego użalania się nad sobą, Chelsea skup się.
Zbiegłam na dół i udałam się do kuchni. Przed drzwiami raptownie się zatrzymałam. Z pomieszczenia dochodziły podniesione głosy. I to nie byle jakie głosy, ( pierwszy szok) mojej babci, która nigdy nie rozmawia w moim towarzystwie ( drugi szok) mojego dziadka, nigdy bym się nie spodziewała, że tak cichy i wyrafinowany człowiek potrafi tak drzeć mordę ( trzeci szok) Jeremiego, kłóci się z pracodawcami. Musi być coś na rzeczy. Przylgnęłam do ściany. Mój słuch się wyostrzył i po chwili usłyszałam strzępki rozmowy. Oj tatuś nie byłby ze mnie dumny.
- Nie możemy jej tu trzymać to zbyt niebezpieczne - powiedział, a raczej wykrzyczał Jeremy. Kogo nie mogą trzymać? Świnki morskiej? Może w stanie powstało jakieś nowe zagrożenie dla gryzoni.
- Ale to nasza wnuczka nie możemy jej gdzieś wywieźć - powiedział podniesionym głosem dziadek. Dobra to nie zagrożenie dla gryzoni, to zagrożenie dla mnie, a może dla nich. Strasznie trudno sklecić ich bełkoty w sensowne słowa jak tak się wydzierają.
- Nie będzie sama. Może jechać do mojej siostry w Nowym Yorku. Jeremy jej potowarzyszy podczas podróży - powiedziała beznamiętnie moja babcia.
Gdzie oni chcą mnie wywieźć?! Co ja im zrobiłam?! Może Jeremy im powiedział, że chce zmienić styl pokoju? Konfident.
Nagle i niepostrzeżenie drzwi zaczęły się otwierać. Najszybciej jak tylko mogłam uskoczyłam na schody, żeby wyglądało jakbym z nich schodziła. Chyba mi się udało bo dziadek wyglądający zza drzwi nie wyglądał na zaniepokojonego. Ach te moja moja zwinność. Gazela mogłaby mi pozazdrościć...
- O, cześć Chelsea. Jedziesz już do szkoły?
- Tak, właśnie szukałam Jeremiego.
- Jest w kuchni.
- Dzięki.
Poszłam do wyżej wymienionej kuchni. A tam co zastałam? No co? Jerego wyjadającego moje ulubione lody. Niemal natychmiast rzuciłam mu się na plecy wydając przy tym okrzyki bojowe godne najsilniejszego rycerza w państwie.
- Oddawaj moje lody!!!
- Ej złaź ze mnie krasnalu - walnęłam go w głowę za przezwisko. - Ałaaa... Były podpisane? Nie były.
- Ja ci dam podpisane... Zaraz będą jak tak bardzo prosisz.
W momencie zeskoczyłam z pleców pasibrzucha i wyrwałam mu lody. Wyjęłam z torebki pisak permanentny i napisałam na opakowaniu...
" Własność Jedynej Pełnoprawnej Spadkobierczyni Rodziny Dzikich i Nieokiełznanych Nosorożców Denver, Chelsea Jonson"
- Teraz będą śmierdzieć tym twoim pisakiem... - marudził pasibrzuch.
- Przynajmniej ich nie zjesz.
Wytknęłam mu język i zabrałam kluczyki do samochodu uprzednio zgarniając łyżeczkę. Ubrałam trampki i wyszłam do pojazdu zwanego cywilizowanym środkiem transportu. Wsiadłam i czekałam. Po chwili przyszedł Jeremy z moją torebką w dłoni. Z całego przejęcia o moje pyszne lody zapomniałam jej wziąć. Kiedy ja zajadałam lody z premedytacją patrząc na Jerrego zdążyliśmy dotrzeć do szkoły. Spojrzałam na zegarek. O, ja zaraz się spóźnię na trening. Zabrałam torebkę i oczywiście lody, pożegnałam się z pasibrzuchem i potruchtałam do szkoły.
Jestem dumna z tego rozdziału. W końcu znalazłam czas na napisanie czegoś. Z mojego punktu widzenia uważam to za najbardziej zarąbisty rozdział. Może nie jest dopracowany, ale wiecie ile zajęło mi napisanie go?
Do następnego... Klaudinka :)
YOU ARE READING
Taniec moim życiem
Novela JuvenilSiedemnastoletnia Cheelsy uwielbia taniec. Niestety kiedy wraca do domu po przesłuchaniu dowiaduje się, że jej ojciec zmarł. Teraz dziewczyna jest zmuszona przeprowadzić się do dziadków, których nie zna. Czy Cheelsy poradzi sobie w nowej szkole? Czy...