Podjechałam pod olbrzymią willę Collinsów. Teraz, za dnia, gdy każdy jej szczegół był znacznie lepiej widoczny, miało się wrażenie, że stoi się przed pałacem. Żelazna brama była otwarta, więc wjechałam na teren posiadłości. Po prawej stronie był podjazd biegnący nieco z boku domu, który zapewne prowadził do garażu. Moją teorię potwierdzały widoczne na grubej warstwie śniegu ślady opon. Zaparkowałam samochód i podeszłam do drzwi.
Zadzwoniłam dzwonkiem, ale odpowiedziała mi cisza. Ponowiłam próbę. Znów nic. W pierwszym odruchu miałam ochotę postawić torbę z przywiezionymi rzeczami na sporej werandzie i odjechać. Jednak przypomniałam sobie, że przecież w domu miała być Marianne. Wzdrygnęłam się, gdy moje ciało przeszył zimny podmuch wiatru.
Z powodu silnych wiatrów wiejących znad jeziora, Chicago było nazywane wietrznym miastem. Rodzina Collinsów musiała mieszkać całkiem niedaleko brzegów jeziora Michigan, ponieważ poryw powietrza był bardzo silny i lodowaty. Poprawiłam szalik i zapięłam guziki płaszcza. W duchu przeklęłam się za brak rękawiczek. Zwykle nie było mi zimno w ręce, ale to głównie dlatego, że zazwyczaj trzymałam je w kieszeniach. Nawet jeśli bawiłam się śniegiem gołymi rękoma, to moje palce miały wystarczająco ruchu, aby się rozgrzać. Tym razem, trzymając dłonie w bezruchu, miałam wrażenie że palce mi odpadną.
Moja wędrówka na tyły rezydencji zajęła całkiem sporo czasu, ponieważ szłam powoli, aby uniknąć poślizgnięcia się. Po lewej stronie biegła ściana budynku z bramami garażowymi, a z lewej mur ogrodu. Gdzieniegdzie widoczne były kępy roślin lub fantazyjnie przystrzyżone krzewy, pokryte teraz warstwą białego puchu. Uśmiechnęłam się, gdy do moich uszu dobiegł dziecięcy pisk.
Wyszłam zza rogu i zobaczyłam Madison odbijającą w śniegu aniołka. Zaraz potem usłyszałam zdenerwowany głos gosposi.
- Madison, na miłość boską, wstawaj z tego śniegu, bo się przeziębisz! - podeszła szybkim krokiem do dziewczynki i podniosła ją z ziemi. Blondynka zrobiła naburmuszoną minę.
- Ale nie mam co robić, śnieg samemu jest nudny - odburknęła. Założyła ręce na klatkę piersiową. Przyszło jej to z niemałym trudem, przez grube rękawy kurtki. Patrząc na jej strój, obawy Marie o stan zdrowia Maddie były całkowicie bezpodstawne.
- A co ja mam zrobić, skoro muszę robić porządek na tarasie i nie mogę się z tobą pobawić? - spytała gosposia i wskazała na miotłę opartą o barierkę.
- Dzień dobry - przerwałam im, gdy byłam już wystarczająco blisko, aby w ferworze rozmowy mnie usłyszały. Obie lekko podskoczyły z zaskoczenia. Jako pierwsza rezon odzyskała Madison.
- Layla! - pisnęła zadowolona i ruszyła biegiem w moim kierunku.
- Dziecko, poczekaj - staruszka podążyła za Maddie. Dziewczynka dopadła do moich nóg i przytuliła je tak gwałtowna, że się zachwiałam. - Dzień dobry, Laylo. Co cię do nas sprowadza? Jeśli przyjechałaś do Ethana to...
- Nie, nie przyjechałam do niego - przerwałam kobiecie, zanim ta rozmowa zeszłaby na inny, gorszy tor. - Właściwie jestem tylko na chwilę. Przywiozłam pojemniki, w których dostaliśmy wczoraj jedzenie - wskazałam na torbę.
- O, nie sądziłam, że tak szybko wrócą. Nie musieliście się spieszyć - ciepły uśmiech wpłynął na usta gosposi. - Daj, zaniosę je do środka. Przypilnujesz Madison?
- Pewnie - zgodziłam się. Nie mogło to przecież potrwać długo, a kilka minut w jedną czy drugą stronę nie robi różnicy. Kobieta pokiwała głową, przejęła ode mnie torbę i oddaliła się w kierunku domu.
- Pobawis się ze mną? - spytała dziewczynka. Ukucnęłam obok niej i posłałam wesoły uśmiech.
- Mogę przez chwilkę, ale zaraz będę musiała jechać - poinformowałam ją, że nasza zabawawa nie potrwa długo. - To co chcesz robić?
CZYTASZ
Not Today
RomanceLayla i Ethan to dwoje młodych ludzi, których rodzice postawili przed faktem dokonanym. Nie od dziś wiadomo, że ludzie sobie przeznaczeni nie spotykają się w odpowiednim miejscu, czasie ani okolicznościach. Tak jest i tym razem. Rodzą się między nim...