Dom Collinsów wyglądał jak wyjęty z książki. Był gigantyczny, zbudowany z czerwonej cegły, z drewnianymi akcentami. Wielkie brązowe okiennice i bluszcz na kartach opratrtych o ściany budynku nadawałyby mu przytulnego wyglądu. Nad daszkiem frontowego tarasu rozwiedzione były lampki świecące delikatnym, złotym światłem, a na drzwiach wisiał wieniec ze świerkowych gałązek.
Mój ojciec nacisnął przycisk dzwonka i rozległ się dźwięk rodem z filmu. Drzwi otworzyły się tak szybko, że mogło się wydawać że pani Collins, która je otworzyła, tylko czekała aż ktoś naciśnie dzwonek. Kobieta ubrana była w bordową, dopasowaną sukienkę do kolan. Miała nieduży, okrągły dekolt i rękawy do łokci. Włosy, które miała upięte w fantazyjny kok sprawiały że wyglądała jak zawsze, czyli nad wyraz dystyngowanie.
- Christine - przywitała się uprzejmie, jednak bardzo oszczędnie. Wymieniły z moją mamą buziaki w policzek, po czym przeszła do mojego ojca, a następnie też do mnie. - Wejdźcie.
Dom Collinsów był piękny z zewnątrz, ale w środku wywierał równie niemałe wrażenie. Urządzony był w jasnych, ciepłych kolorach, oraz miał drewniane akcenty, co nadawało mu ciepłej i domowej atmosfery. Z jakiegoś powodu bardzo kłóciło mi się to z ich rodziną. Jedyne co wydawało się pasować to widoczna powściągliwość wystroju. Nie było żadnych zbędnych zbieraczy kurzu czy innych ozdób. Już w samym korytarzu zauważyłam, że nie było w ich domu nic, co nie miałoby żadnego zastosowania.
Wraz z rodzicami zaczęliśmy zdejmować okrycia wierzchnie. Mina Liliann, kiedy zobaczyła moją sukienkę była bezcenna. Miałam na sobie czarną, uszytą z marszczonego materiału sukienkę do połowy uda. Miała dość głęboki dekolt w kształcie serca i szyfonowe, półprzezroczyste rękawy, na których były drobne, czarne gwiazdki. Poza luźnymi rękawami opinała każdy centymetr mojego ciała, podkreślając jego nawet najmniejsze atuty.
Może i sukienka matki bruneta również była dopasowana, ale wszędzie pozostawiała wystarczająco luzu, aby nie uwydatniała każdego aspektu fizycznego kobiety. Jej styl bardzo kojarzył mi się z księżną Kate.
Zaprowadziłam nas do salonu, gdzie siedzieli Ethan i jego ojciec. William Collins ubrany był w białą koszulę i granatowe spodnie. Do tego na szyi miał zawiązany krawat w kolorze dolnej części ubioru. Jego syn zaś, jak zawsze, ubrany był na czarno. Miał na sobie czarne spodnie, a ostatni guzik koszuli w tym samym kolorze pozostawał rozpięty.
Na nasze przyjście starszy mężczyzna podniósł się z fotela i przywitał się z moją mamą całując delikatnie wierzch jej dłoni, a z moim ojcem wymienili uściski rąk. Ethan ograniczył się tylko do oszczędnego skinięcia, choć widziałam, że gdyby mógł, to najchętniej nawet by tu teraz nie siedział. Zdawałam sobie z tego sprawę, bo miałam dokładnie takie samo podejście.
- Może przejdźmy do jadalni - zaproponowała pani domu. - Synu, idź po Madison.
Brunet odburknął ciche zrozumienie polecenia, po czym gdzieś zniknął. My pokierowaliśmy się w zupełnie innym kierunku. Przeszliśmy obok gigantycznej, ubranej na czerwono-złoto choinki, obok której zostawiliśmy pakunki z prezentami.
W jadalni, przy stole krzątała się starsza pani. Miała na sobie czarną sukienkę i tego samego koloru fartuszek, a siwe włosy spięte w niski, ciasny koczek.
- To jest Marianne, nasza gosposia - przedstawiła pracownicę. Kobieta podeszła do nas i skinęła w naszą stronę z przyjaznym uśmiechem.
- Miło mi państwa poznać. Proszę mi mówić Marie - przywitała się uprzejmie.
W tym momencie wrócił Ethan, a na jego rękach była mała dziewczynka. Miała na oko między cztery a sześć lat. Domyśliłam się, że to właśnie Madison. Miała długie, kręcone blond włosy i oczy w dokładnie takim samym kolorze jak Ethan. Była ubrana w czerwoną sukienkę w kratkę i białe rajstopki, a na nogach miała czarne pantofelki. Włosy miała spięte z tyłu czerwoną kokardą.
CZYTASZ
Not Today
RomanceLayla i Ethan to dwoje młodych ludzi, których rodzice postawili przed faktem dokonanym. Nie od dziś wiadomo, że ludzie sobie przeznaczeni nie spotykają się w odpowiednim miejscu, czasie ani okolicznościach. Tak jest i tym razem. Rodzą się między nim...