XV Słabość

212 19 64
                                    

W dniu, kiedy młody przywódca rodu musiał pożegnać swoją matkę, padał śnieg. Płatki wirowały na wietrze, mieszając się ze sobą i sklejając. W domu panował harmider, każdy biegał z jednego miejsca w drugie. Kobieta, która tak długo stała u boku tak silnego człowieka, odeszła po cichu. Wychowała dwójkę dzieci, trzecie przyjęła jak własne. Teraz te dzieci były dorosłe, miały siedemnaście, osiemnaście i dwadzieścia lat.

Jej syn wydawał się nieprzejęty, może dlatego, że nawet mniej niż normalnie wychodził z pokoju. Z nikim nie rozmawiał, unikał jakiegokolwiek kontaktu z siostrą.

Mijały miesiące, co jakiś czas wyjeżdżał załatwiać najróżniejsze sprawy, a wtedy zostawiał ją z pięcioma ludźmi pilnującymi, by nie opuszczała terenu posesji. Wszystko powoli zaczynało układać się w nowy rytm.

Do czasu, gdy pewnego dnia w drodze nie znalazł zakrwawionego ciała.

***

Był cały we krwi. Chłopak zamarł, jego serce na moment się zatrzymało, gdy mózg uparcie odmawiał uwierzenia w to, co przekazywały mu oczy.

Podbiegł do niego natychmiast, objął i nie bez wysiłku podniósł.

— Boli — usłyszał jęk

To był pierwszy i jedyny raz, kiedy ten uparty chłopak otwarcie przyznał się do jakiejkolwiek słabości, ale akurat teraz nie chciał tego od niego słyszeć.

— Złap mnie za szyję — polecił szybko.

Niósł go aż do samej rezydencji, gdzie położył go w swoim pokoju. Zaczął krzyczeć imię siostry, wołając ją. Nic z otoczenia do niego nie docierało, jakby był zamknięty w szczelnej bańce. Widział tylko jego ciało, zranione, wyczerpane, chore, brudne i ogarnięte bólem.

Mimowolnie przyłożył dłoń do jego policzka.

— Za chwilę przyjdzie pomoc.

Powtarzał te słowa jak mantrę, modlitwę, liczył, że ten jeden raz zadziała. Leżący z wciąż krwawiącą raną chłopak na zmianę odzyskiwał i tracił przytomność, a w tych delirycznych chwilach świadomości bredził jakieś głupoty.

— Umieram? — zapytał w końcu. Wydawał się nieco bardziej przytomny.

— Nie gadaj głupot — burknął pogardliwie przywódca rodu. — Gdybyś umierał, nie pilnowałbym cię od trzydziestu minut i nie zbijałbym ci gorączki.

Chłopak chciał wstać, więc trzeba było go powstrzymać. Dłoń na czole w jego stanie wystarczyła, by go unieruchomić.

— Muszę wrócić do domu, ciocia będzie zła — mamrotał do siebie zaniepokojony.

— Obawiam się, że w twoim obecnym stanie nigdzie nie pójdziesz. — Westchnął ciężko, podniósł się z klęczek, włożył płaszcz. Położył dłoń na klamce. — Idę po doktora, nawet się stąd nie ruszaj.

Posłuchał, bo nie miał wyboru. Czekanie mu się nie dłużyło, bo co chwilę tracił świadomość. Nie pamiętał wiele z tego, co się działo.

Wszedł jakiś mężczyzna, miał krótko ostrzyżone czarne włosy i lekarski kitel. W ręce trzymał sporą torbę, którą położył koło chłopaka. Uśmiechnął się przyjaźnie, ale mimo wszelkich jego starań wciąż był przypomnieniem, w jak żałosnej pozycji był Strażnik.

Został wyrzucony z rezydencji głowy rodu, pozbawiono go jego funkcji, by trafił tu z powrotem niecały miesiąc później w najgorszych możliwych okolicznościach. Upokorzony, przegrany, niezdolny do normalnego funkcjonowania.

Lekarz wypytywał go o najróżniejsze rzeczy, których głównie nie pamiętał. Nie wiedział, co się stało, skąd ma te rany, gdzie szedł ani jak długo leżał gdzieś w trawie jak porzucona torba na ubrania. Podobno to cud, że stracił tak mało wspomnień, bo oprócz tego dnia pamiętał całą resztę.

Anafora || shin soukoku ||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz