34. Lawina słonych łez

5K 192 135
                                    

Chyba spałam. A może mi się tylko wydawało? Nie mam pojęcia. Wiem, że przez jakiś czas byłam kompletnie odcięta od rzeczywistości. Leżałam bezwładnie na piasku w samej bluzie i spodenkach. Zupełnie sama.

Początkowo wgapiałam się w krajobraz przede mną, który rozmazywał się pod wpływem kolejnych łez, ale i one w końcu ustały. Wtedy lepiła mi się od nich całą twarz. Na tyle, aby na policzku, który dotykał ziemi przykleiło się trochę piasku.

Widziałam zachód słońca. Potem całkowitą ciemność. A jeszcze później  wschód. To wszystko działo się jednocześnie tak wolno, jak i szybko, że czułam się, jak w jakiejś symulacji. Jedyne dźwięki, jakie słyszałam, to szum fal i co jakiś czas świst wiatru. Nic innego. Żadnych ludzi.

Gdyby ktoś spojrzał na mnie z boku, mógłby stwierdzić, że wyglądałam żałośnie. Może i tak było, ale w tamtej chwili mój wygląd to ostatnia rzecz, jaka mnie obchodziła. Miałam tak rozpierdolone życie, że nie wiedziałam za co się zabrać, aby je poskładać. Czy w tej sytuacji miało sens składanie czegokolwiek?

Sekundy. Minuty. Godziny. Co miałam ze sobą zrobić? Nie pójdę do domu, to pewne. Do Luke'a też nie. Ani do Hendersonów. Czyli koniec końców nie mogłam pójść do n i k o g o. Byłam sama. Przez część życia i teraz. A przynajmniej do czasu.

Do chwili, w której usłyszałam zmartwiony, znajomy głos. Już w oddali wiedziałam, że ktoś coś mówi, ale przez swoje skołowanie nie miałam pojęcia ani kto to jest, ani tymbardziej go nie rozumiałam. Słowa, które wypowiadał nabierały sensu dopiero, kiedy był naprawdę blisko. Na tyle, że widziałam go. Bokiem, bo dalej leżałam, i przez mgłę, ale powoli docierał do mnie jego głos.

– Vivi? – to było pierwsze słowo, jakie usłyszałam całkiem wyraźnie.

A przed oczami pojawiła się znajoma, nieco blada twarz, na którą opadały jasne loki. Connor.

Lekko chwycił moje ramię pomagając mi się podnieść, a ja niedbale przetarłam twarz, przez co obraz trochę mi się wyostrzył. To naprawdę był on. Nie miałam halucynacji. Connor Henderson kucał przede mną patrząc mi prosto w oczy.

– Co ty tu robisz? Nic ci się nie stało? Dobrze się czujesz? – wyraźnie zniepokojomy zalał mnie falą pytań, gdy tylko uznał, że jestem w miarę przytomna.

– Spałam tutaj – odparłam w końcu biorąc głębszy oddech.

– Co? Jak to? Dlaczego? – widziałam, jak bardzo zdezorientowany był.

Boże, jak bardzo za tym tęskniłam. Za rozmową z nim w cztery oczy. Z pozoru zwyczajną. Tak po prostu. A teraz patrzyliśmy sobie w oczy i znów mógł być przy mnie, kiedy tego potrzebowałam. Kiedy potrzebowałam odetchnąć.

Nie wiedziałam, co mu powiedzieć. Nie wiedziałam, czy mam mówić mu o Luke'u. O rodzicach. O jego bracie. O tym wszystkim, co niszczyło mnie od środka.

– Wszystko się jebie, Connor – wydusiłam w końcu z siebie czując, jak zacisnęło mi się gardło.

Musiałam wyglądać i brzmieć naprawdę strasznie, bo ledwo co dokończyłam zdanie, a poczułam, jak zamknął mnie w szczelnym uścisku. Przytulił mnie. Chyba właśnie tego potrzebowałam. Byłam od niego sporo mniejsza, więc kiedy mnie trzymał, nie mogłam nawet wyswobodzić rąk, żeby odwzajemnić ten gest, ale mimo tego i tak doceniłam, że w ogóle tu jest.

Przez ten jeden moment poczułam, że wszystko jest w porządku. Że się ułoży. Że będzie dobrze. Opierałam głowę o jego klatkę piersiową wdychając świeży zapach koszulki. Za równo po jego oczach, jak i po całej twarzy widziałam, że dalej męczył go kac, ale i tak próbował swoich sił najmocniej, jak umiał, żebym tylko poczuła się lepiej. I przez chwilę pomogło.

See you againOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz