†Rozdział 5. Rodzina†

116 5 0
                                    

Luke

    Jak ja nienawidzę studiów. Na szczęście to już ostatni rok męczenia się z tym gównem. Poszedłem tam, tylko dlatego, że ojciec nalegał. Chciał, żebym coś miał jak nie uda się dać mnie na szefa swojego burdelu, w którym ja nie chciałem się babrać, ale on nie widział innej opcji niż żeby jego syneczek to przejął, po jego odejściu na emeryturę. Mój ojciec wymyślił sobie, że będzie mieć mafię, a później da mi ją w spadku, którego ja za chuja nie chcę. Nie chcę nic, co jest związane z tym kutasem. A świadomość, że niedługo będę pracować razem z moimi przyjaciółmi w tym gównie dobijała mnie jeszcze bardziej, bo przyjaciele byli od spotkań, imprez i czasem do wyżalenia się z mniej poważnych rzeczy, a nie od tego, żeby z nimi pracować.

    Oliver jest prawą ręka taty. Claudia szpiegiem i jest naprawdę zajebista w swojej robocie, potrafi znaleźć dosłownie każdego. Brooklyn jest zabójcą. Xander jest porywaczem i dilerem. Parker jest kierowcą mojego ojca i szpiegiem. Cameron natomiast jeździ po haracze. A ja, póki co, może będę pomagać Olivierowi albo będę płatnym zabójcom.

    Oto moi przyjaciele i moja rodzina, których jako jedynych nie chce wyrzucić z swojego życia. Razem kiedyś będziemy rządzić piekłem. I oby jak najkrócej, bo dopiero, co odwiodłem się od pomysłu z samobójstwem, nie chcę do niego wracać.

    Mam dość tego pierdolonego wtorku. Od momentu przejścia przez próg akademii miałem ochotę wykopać sobie grób, położyć się w nim, a następnie się zakopać.

    Jakieś dziewczyny, które są prawdopodobnie na pierwszym roku wywieszają jakiś baner, z którego cieknie tęcza i słodycz, ktoś inny wywiesza plakaty informujące o jakimś kiermaszu, który oczywiście musi być różowy – nie cierpię tego koloru. Wszystko przesadnie było wesołe. Dlaczego ludzie się cieszą? Przecież muszą chodzić do tego więzienia, a co więcej żyją. Powodem na pewno do szczęścia nie jest życie. Jak można się cieszyć z czegoś, co jest jednym wielkim kłamstwem? Ten dzień nie mógł być gorszy.

    Jakże się myliłem.

     Szedłem sobie spokojnie korytarzem pod swoją salę, gdy nagle jakaś laska zapatrzona w telefon na mnie wpadła. Cudem powstrzymałem wybuch złości. Cudem. Dziewczyną, która we mnie wpadła była nikim innym niż Corą. Kurwa, co ona tu robi?! I to jeszcze w takim stroju! Ja pierdole, nie wierzę, to mi się śni mówiłem do siebie w myślach.

    – Witam, witam, drogą księżniczkę. Nie spodziewałem się ciebie tutaj – powiedziałem siląc się na bycie miłym, co było kurewsko ciężkie patrząc na to w jakim stanie byłem.

    – Nie księżniczkę, a królową – odparła z taką pewnością siebie i uśmiechem, że miałem ochotę przewrócić oczami. Och, jaka ona skromna. Ja również się ciebie tutaj nie spodziewałam.

    – Ktoś tu ma zajebiście wysokie ego. No w końcu ktoś mnie prześcignął z tym! – Zawołałem z sztucznym zachwytem. Gadanie z tą dziewczyną kosztowało mnie znacznie za dużo. Nie rozumiałem jakim cudem, ktoś może być, aż tak irytujący, przecież to było niemożliwe.

    – Nie tylko w tym ktoś cię prześcignął – mruknęła ledwo słyszalnie dziewczyna, z nadzieją, chyba że tego nie usłyszę. Oj, ktoś tu źle myślał. Postanowiłam przestać grać, a mój "dobry" humor w sekundę rozpłynął się w powietrzu. Moja mina zrzedła. W głowie policzyłem do dziesięciu zanim postanowiłem odpowiedzieć.

    – Zważaj na słowa, skorpionku – powiedziałem nie szczędząc sobie w głosie jadu i kpiny. Dziewczyna podniosła hardo głowę i śmielej spojrzała mi w oczy, zdziwiłem się z jej zagrania, było widać, że się bała, ale postanowiła wyglądać na nieustraszoną. Miałem ochotę prychnąć jej w twarz, ale tego nie zrobiłem. W końcu jestem dżentelmenem, a dżentelmenom nie wypada.

Together we will even burn hell -  Fire #1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz