07.

550 22 9
                                    

Scarlette


Słowa. To z nich jest zbudowany świat. One określają to, co robimy, co mówimy, kim jesteśmy. Dzięki nim się porozumiewamy.

Niestety, słowa mogą również ranić. Czasem bardziej niż czyny. Najgorsza prawda wychodzi na światło dzienne, właśnie przez słowa. Bo one są tylko budulcem naszych słabych, ludzkich ciał.

Słowa.

Czasem tak trudno je usłyszeć, choć dochodzą z bliska. Innym razem słyszymy je aż za dobrze; wnikają głęboko w nasze serca i rozdzierają je na pół. Mogą leczyć, uzdrawiać lepiej, niż niejeden lek, jeśli tylko użyje się ich odpowiednio.

Czy mogą zabijać? To osobista kwestia, każdy myśli inaczej. Ja myślę, że tak. Każde ciężkie, bolesne słowo jest niczym kolejny gwóźdź, wbijany w nasze słabe serca. Ale to nie ich wina, one nie poniosą tego konsekwencji. To nasza natura. Nasza słaba natura, która reaguje na słowa zbyt impulsywnie, uczuciowo.

Ale inaczej nie potrafimy, ponieważ jesteśmy słabi. Jesteśmy naiwni. Jesteśmy łatwowierni. Jesteśmy słabi, słabi, słabi... Poddajemy się, gdy rzeczy nas przerastają. Uciekamy, gdy kłopoty rosną. Zostawiamy to wszystko i kierujemy się w bezpieczną strefę, w której nic nam nie grozi. Myślimy, że tylko tak możemy zapomnieć, przestać istnieć, rozpłynąć się we mgle.

Ale wciąż istniejemy. A słowa wciąż zostają, nawet, gdy czyny już odeszły.

*

To był ten dzień, którego wszystko miało stanąć na szali. Pozostawało jedynie pytanie, w którą stronę ona się przeważy?

Gdy zaczynałam liceum, nie sądziłam, że ten dzień nadejdzie tak szybko. Wydawało mi się, że mam przed sobą jeszcze lata beztroski i olewania nauki, że na wszystko przyjdzie pora. Tymczasem stałam tam, ubrana w białą bluzkę, czarną spódniczkę przed kolano i ciemne buty na koturnie. W prawej dłoni zawzięcie ściskałam długopis z ciemnym nabojem, a lewą rękę cały czas unosiłam, by spojrzeć na podłużną karteczkę z moim imieniem i nazwiskiem oraz długim rzędem cyferek – nie pamiętam, co oznaczają.

Stres zjadał mnie od środka, powoli.

Ze zdenerwowaniem przygryzałam od wewnątrz lewy policzek, lecz szybko cofałam się i wzdrygałam, gdy przechodził przez niego lekki ból. To w ten policzek uderzył mnie poprzedniego ojciec, gdy dowiedział się o mojej nieobecności w szkole. Został tam siny ślad, który zatuszowałam podkładem, jednak na ból nic nie byłam w stanie poradzić.

Po drugiej stronie korytarza zobaczyłam Rachel, która lekko uśmiechnęła się w moją stronę, machając w górze swoim świstkiem papieru. Miała na sobie czarną, prostą sukienkę i balerinki w tym samym kolorze. Jej włosy zostały schludnie zaczesane i związane w warkocza z boku głowy. Gdy podeszła bliżej, dostrzegłam jej lekki makijaż, który prawdopodobnie miał zakryć jedynie zaczerwienione od płaczu oczy i sine wory pod nimi, od nieprzespanych, zarwanych na nauce nocy. Mimo to, Rachel prezentowała się nienagannie i wyglądała, jakby właśnie zeszła z tęczy. Kompletne przeciwieństwo mnie.

Obie w środku byłyśmy rozbite, z dwóch różnych powodów. Rachel – przez śmierć kochanego ojca, który zawsze był dla niej wzorem do naśladowania, od kiedy była mała. Pan Allen był cudownym człowiekiem – zanim zachorował, wykładał sztuki piękne na uniwersytecie w Waszyngtonie, więc był daleko od domu, ale gdy tylko miał czas, wracał do niego, aby pobyć z rodziną. Gdy miałyśmy z Rachel po siedem lat zabrał nas na ryby, gdzie nauczyłyśmy się wędkować i rozpalać ognisko. Zawsze, gdy zostawałam u nich na noc robił nam pizze i jego słynny bananowo-truskawkowy shake, który pochłaniałyśmy w ciągu dziesięciu minut, oglądając Smerfy.

Scary blood | c.h ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz