Opowieść Wigilijną pomógł pisać mi mój 24letni brat. Tak szczerze mówiąc to zamienialismy się miejscami po 12 godzin. Heh. Oglądaliśmy film cały czas i w kółko. Analizowaliśmy, komentowaliśmy i dostawaliśmy nerwicy. Ale warto było. Pierw pisaliśmy to na papierze prawie przez dwa dni a potem przepisaliśmy to na komputer. Pisane to było na podstawie filmu więc może będzie się coś powtarzać ale mam nadzieję że to nie problem dla was tygryski. Mam nadzieję że wam się to spodoba. Jestem z tego cholernie dumna! Przypominam też że to nie jest ciąg opowieści. Wiele rzeczy się nie zgadza z ogólną historią. To tak w razie czego żeby nie było nieporozumień. Zapraszam do czytania. Mam nadzieję że się spodoba.
####################################
#Teo#-Mamo ,widziałaś gdzieś moją różdżkę ?! - westchnęłam cicho. W tym roku Święta spędzimy inaczej. Dzieci wyglądają na zadowolone że spędzimy je w domu Potterów.
- A szukałaś w kufrze Alex?- zapytałam .
-Emm.... Mam! Dzięki mamo!- usłyszałam krzyk z piętra.
-Nie ma za co skarbie.- odkrzyknęłam i usłyszałam trzask drzwi wejściowych.
-Wróciłem kochani!- weszłam do holu i zobaczyłam mojego męża. Syriusz Black dawny casanova w Hogwarcie jest moim mężem od kilku lat ale nic się nie zmienił. Nadal z Jamesem i Remusem płatają figle. Zaśmiałam się cicho na tę myśl i przytuliłam go.
- Gotowi do wyjścia?- zapytał całując mnie lekko.
- Ja jestem gotowa.- spojrzeliśmy oboje na naszą starszą córkę. Alexandra Black. Skóra zdjęta z ojca. Te same brązowe włosy ,cera i szare oczy. Tylko charakter ma mój i Łapy. Tak samo płata psikusy z bliźniakami Weasley jak ojciec , i dobrze się uczy jak ja.
-Wspaniale! A gdzie Natan?- zapytał Syriusz.
-U siebie w pokoju.- odpowiedziała Alex i razem z ojcem poszła do salonu przygotować kominek do podróży. Weszłam po schodach na piętro i skierowałam się do pokoju syna.
-Natan? Kochanie jesteś gotowy do drogi?- zapytałam wchodząc do środka.
-A nie możemy zostać w domu? – zapytał chłopiec. Natan Black. Istna kopia mnie samej. Te same oczy, skóra włosy i charakter. Chociaż i jemu czasami zdarzają się szlabany.
-Kochanie. Ciocia Lili i wujek James bardzo chcieli spędzić te święta z nami. Harry bardzo się ucieszył z wiadomości ze spędzimy z nimi Święta. W sumie to nasza rodzina więc czemu mielibyśmy nie spędzić z nimi Świąt.- powiedziałam spokojnie podając mu kurtkę.
-No nie wiem. Nie czuję tej magii Świąt. Według mnie to Święta są bez sensu.-wyjaśnił chłopiec zakładając kurtkę.
- Czyżbyś myślał tak samo jak Ebenezer Merlin? – zapytałam z uśmiechem.
-A kto to taki? – zapytał Natan.
- Opowiem ci wszystko ale dopiero u cioci i wujka ,dobrze?-zaproponowałam.
-Zgoda.- odpowiedział i pobiegł do salonu.
Westchnęłam i zeszłam do salonu gdzie zobaczyłam jak Alex i Natan znikają w zielonym dymie. Syriusz podszedł do mnie zdziwiony.
- Co tak długo?- zapytał.
-Natan stwierdził że Święta są bez sensu więc obiecałam że opowiem mu opowieść wigilijną Ebenezera Merlina.- wyjaśniłam i weszłam z nim do kominka.
-To szykuje się długa historia. Dolina Godryka!- krzyknął i po chwili byliśmy w salonie Potterów. Nim zdążyłam wyjść z kominka zostałam porwana do uścisku przez Jamiego. Zaczęłam się śmiać . Nic się nie zmienił.
-Jamie dusisz mnie.- zachichotałam.
-Te Jeleń. To moja żona .Gdzie masz swoją? Uciekła z krzykiem?- zarechotał złośliwie Syriusz ale po chwili jęknął i zaczął masować sobie potylice.
-Jak widzisz nadal tu jestem Lizusie.- zaśmiała się rudowłosa .
-Też się cieszę że cię widzę Jamie ale puść mnie już na Merlina.- zachichotałam i uściskałam go mocno by po chwili mnie puścił.
-Te Kundelek nie pozwalaj sobie. – zaśmiał się James i uściskał się z Syriuszem. Razem z Lili zachichotałyśmy i przytuliłyśmy się na dzień dobry.
-Miło cię widzieć Teo.- powiedziała
-Ciebie też Li . Bylibyśmy wcześniej ale Natan za bardzo nie chciał przyjść. Sądzi że Święta są bez sensu.- westchnęłam cicho.
-Harry stwierdził to samo. Powiedziałam mu że jak przyjdziecie to opowiesz mu tą opowieść wigilijną.- wyznała cicho.
- To samo powiedziałam Natanowi. Że jak będziemy u was to opowiem mu to. – powiedziałam i usiadłam w fotelu obok fotela Lili.
-No to mamy czas do Świątecznej kolacji. Chłopcy!!-zawołała Lilka. Po chwili Harry i Natan siedzieli na podłodze przed moim fotelem słuchając mnie uważnie.
-- Marley już nie żył. Nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Akt jego zejścia podpisany był przez pastora, przez pisarza parafii i przedsiębiorcę karawanów. Merlin także go podpisał, a imię Merlina nadawało na giełdzie wielką wartość każdemu papierowi, na którym raczył umieścić swe nazwisko.
Stary Marley umarł więc z pewnością.
Czy Merlin wiedział o tym? Bez wątpienia. Mogło być inaczej? Merlin i on byli we współce od niepamiętnych czasów. Merlin był jedynym wykonawcą testamentu, jedynym zarządcą majątku, jedynym spadkobiercą, jedynym przyjacielem zmarłego i jedynym uczestnikiem pogrzebu. Chociaż, prawdę powiedziawszy, wypadek ten nie oddziałał nań tak straszliwie, iż miałby mu przeszkodzić do wykazania w dniu pogrzebu znakomitych zdolności handlowych; i owszem, chwilę tę uczcił Merlin zrobieniem bardzo korzystnego interesu.
Wzmianka o pogrzebie Marley'a zwraca mnie do punktu wyjścia. Niema wątpliwości, że Marley umarł; trzeba to dokładnie zrozumieć i głęboko się tym przejąć, inaczej historia, którą zamierzam opowiedzieć, nie miałaby w sobie nic nadzwyczajnego.
Merlin nie starł wcale z szyldu nazwiska Marley'a. W lat kilka potem, nad drzwiami kantoru błyszczał napis: „Merlin et Marley". Dom handlowy znanym był wszystkim pod tą firmą. Osoby jednak mniej wtajemniczone wołały niekiedy na Merlina, panie Merlin! a niekiedy panie Marley! Odpowiadał na obydwa nazwiska, nic go to nie mieszało.A ściskał też wszystko w garści, ten pan Merlin! Stary grzesznik był to skąpiec nad skąpce, umiał on uchwycić, wyrwać, wykręcić, wygnieść i wydrapać, a nigdy nie wypuścić. Twardy i ostry jak krzemień, z którego nigdy stal nie wykrzesała żadnej szlachetnej iskierki, tajemniczy, zamknięty w sobie, samotny jak ostryga. Zimno wewnętrzne skurczyło mu oblicze, ścisnęło spiczasty nos, zmarszczyło czoło, zaczerwieniło oczy, zesztywniało postawę, zsiniło zacięte usta i objawiało się na zewnątrz suchym i skrzypiącym głosem. Białawy szron pokrywał mu głowę, brwi i ostro-spiczasty podbródek. Wszędzie i zawsze niósł z sobą lodowatą atmosferę; studził swą obecnością kantor podczas upałów, i nigdy w życiu nie topniał. Upał i zimno wewnętrzne nie wywierały nań żadnego wpływu. Gorąca letnie nie grzały go, mrozy zimowe nie mroziły. Żaden też wiatr nie był od niego ostrzejszy. Niepogoda nie mogła mu niczym dokuczyć; najstraszliwsze ulewy, śnieg, grad, zawieruchy nie miały nad nim najmniejszej przewagi. Padały one niekiedy do zbytku; Merlin nie znał tego wyrazu. Nikt nie zatrzymywał go na ulicy, aby mu powiedzieć z uśmiechem: „Kochany Merlin! Jak się masz? Co tam słychać? Przyjdźże nas odwiedzić!" Żaden żebrak nie poprosił go o jałmużnę, żadne dziecko nie zapytało o godzinę. Nigdy nie widziano, aby kto z przechodniów, czy to mężczyzna, czy kobieta, zapytał go o kierunek drogi. Sądziłabym, że znały go nawet psy prowadzące niewidomych; gdy bowiem nadchodził, odciągały swych panów do sieni i w uliczki, poruszając znacząco ogonem, jak gdyby chciały wyrazić: „Biedny mój panie, lepiej nie widzieć, niż mieć złe oczy!" Lecz cóż go to obchodziło? Tego właśnie pragnął , do tego dążył. Wydeptać sobie samotną ścieżkę obok szerokiego gościńca, którym świat cały przebiega, i ostrzec przechodniów wielkim napisem, aby mu nigdy nie włazili w drogę i trzymali się z dala, było ulubionym jego zadaniem. Pewnego dnia, najlepszego ze wszystkich dni roku, w Wigilię Bożego Narodzenia, stary Merlin, bardzo zajęty, siedział w kantorze. Zimno było dotkliwe i przenikające, czas mglisty; Merlin mógł dosłyszeć, jak przechodzący ludzie chuchali w palce, oddychali głośno, rozcierali ręce, tupali nogami o bruk, aby się cokolwiek rozgrzać. Trzecia godzina wybiła na wieży, a noc była już zupełna. Cały dzień było ciemno; światła ukazujące się w oknach sąsiednich mieszkań wyglądały jak rude plamy na czarnym tle gęstego i dotykalnego prawie powietrza. Mgła wciskała się wewnątrz domostw przez wszystkie szpary i dziurki od klucza, a na zewnątrz tak była gęsta, że w najciaśniejszej nawet uliczce przeciwległe budynki wyglądały jak widma.
Drzwi od kantoru Merlina były otwarte, aby mógł mieć na oku buchaltera, siedzącego w małej sąsiedniej izdebce, albo raczej w ciemnej piwniczce, gdzie przepisywał listy. W pokoju Merlina tlił się maleńki ogień, lecz ogień w izbie buchaltera nierównie był mniejszy, zdawałoby się, że się zaledwie żarzy jeden węgielek. Nie mógł go biedak podsycić, ponieważ kosz z węglami stał w pokoju pryncypała, a ilekroć poważył się wejść z łopatką po węgle, Merlin wyrzucał mu, że go rujnuje i że będzie go musiał oddalić. Dlatego też nieszczęśliwy buchalter owinął szyję wełnianym szalikiem i próbował ogrzać się przy świecy, w braku jednak dość bujnej wyobraźni usiłowania te spełzły bezskutecznie.
- Wesołych świąt, wujaszku . Niech cię Bóg błogosławi .- ozwał się dźwięczny głos. Był to głos siostrzeńca Merlina, który wpadł tak nagle, że stary nie miał czasu go spostrzec.
- Ba! - rzekł Merlin. - Głupstwo!
- Święta Bożego Narodzenia! Wujaszku, tyś tego nie chciał powiedzieć!
- Tak jest .- rzekł Merlin. - Wesołych świąt. Jakiem prawem masz być wesołym? Co za powód abyś się oddawał rujnującej wesołości. Jesteś i bez tego dosyć ubogi.
- No, no! - odpowiedział siostrzeniec.- Jakiem prawem jesteś smutny i kwaśny, dlaczegoż cały zatapiasz się w tych ponurych liczbach i rachunkach. Już jesteś dosyć bogaty.
- Głupstwo !- rzekł po chwili Merlin, nie mając lepszej odpowiedzi.- Głupstwo.
- Nie gniewaj się, wujaszku!
- Jak się tu nie gniewam, żyjąc w świecie pełnym głupców, i takich, jak ty, wariatów? Wesołych świąt! Idźcie do licha z waszą wesołością. Czymże jest dla was Boże Narodzenie, jeśli nie chwilą płacenia rachunków, na które często nie macie pieniędzy, dniem w którym znajdujecie się o rok starszymi, a o szyling nawet nie bogatszymi, dniem sprawdzania książek handlowych, po których zsumowaniu przekonacie się, że w ciągu minionych dwunastu miesięcy żaden interes nie przyniósł wam najmniejszego zysku. Gdyby to zależało ode mnie - dodał z wzrastającym oburzeniem. -to każdego głupca, biegającego od domu do domu z okrzykiem „wesołych świąt" na ustach, wsadziłbym w kocioł, w którym się gotuje budyń i pochował z gałązką choiny w sercu. Tak jest.
- Wujaszku!- zawołał siostrzeniec, chcąc bronić sprawy Bożego Narodzenia.
- Siostrzeńcze! - przerwał surowo starzec.- obchodź sobie święta, jak ci się tam podoba, i pozwól mi, abym je także obchodził na mój sposób.
- Ależ ty ich wcale nie obchodzisz, mój wuju.
- Tym lepiej. Zostaw mnie tak, jak jestem. Wiele ci z tego przyjdzie . Już ci te święta tyle napędziły zysków!
- Przyznaję, że nie zawsze umiałem korzystać z okoliczności, ale mniejsza o to. Wracając do tych świąt, dzień Bożego Narodzenia jest dla mnie najpiękniejszym dniem roku; chwilą dobroci, łagodności, przebaczania uraz, litości, zabawy, przyjemności, jedynym dniem, w którym wszyscy ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci, otwierają dobrowolnie serca, cieszą się, radują, zapominają o różnicy majątku i stanowiska, i widzą tylko w bliźnich braci i towarzyszów podróży na drodze do wieczności. Dlatego też chociaż dzień ten nie przyniósł mi nigdy w zysku ani złota, ani srebra, wielem mu winien dobrego, i wiele się jeszcze po nim spodziewam, dlatego to z radością wykrzykuję: „Niech będą pochwalone Święta Bożego Narodzenia."
Buchalter, przysłuchujący się z piwniczki, pomimowolnie przyklasnął, lecz spostrzegłszy natychmiast, że popełnił niedorzeczność, schwycił w pomieszaniu cęgi, chcąc niemi poprawić ogień i zagasił zupełnie ostatnią iskierkę.
- Niech ja cię raz jeszcze posłyszę .- zawołał z gniewem Merlin do buchaltera.-To na powinszowanie Świąt Bożego Narodzenia natychmiast cię wypędzę! Co do pana .- rzekł, zwracając się do siostrzeńca, - znakomitym jesteś mówcą. Dziwię się, że dotychczas nie zasiadasz w parlamencie.
- Nie gniewaj się, wujaszku . Oto wiesz co , lepiej przyjdź jutro do nas na obiad.
Merlin się zaperzył.
- Idź mi do diabła. Tak, idź do diabła- zawołał z uniesieniem.
- Ależ dlaczego, mój wujaszku?... dlaczego?...
- Po coś się ożenił? - zapytał Merlin.
- Byłem zakochany.
-Byłeś zakochany! - mruknął Merlin. - Głupstwo , głupstwo. Dobranoc.
- Mój wujaszku, wszakże przed moim ożenieniem i tak nigdy mnie nie odwiedzałeś. Dlaczegoż więc szukasz w tym wymówki?
- Dobranoc .- rzekł Merlin.
- Nic od ciebie nie żądam .O nic cię nie proszę. Czemuż nie mamy być dobrymi przyjaciółmi?
- Dobranoc!
- Boli mnie .Bardzo mnie boli twoja surowość i zaciętość. Wszakże nic mi nie możesz zarzucić. Zrobiłem krok dzisiejszy dla uczczenia Bożego Narodzenia, i pomimo tej przykrości będę się radował. Tak więc, mój wuju . Życzę ci wesołych świąt!
-Dobranoc! - rzekł Merlin.
Siostrzeniec wyszedł z pokoju, nie wyrzekłszy ani jednego wyrazu niezadowolenia. Zatrzymał się chwilkę przed drzwiami drugiego pokoiku, dla złożenia życzeń buchalterowi; ten, chociaż do szpiku przemarzły, gorętszym był jednak od Merlina, gdyż serdecznie mu podziękował.
- Masz tu tobie drugiego szaleńca .- mruknął Merlin z gniewem. -Mój buchalter, nędzarz, zarabiający piętnaście szylingów tygodniowo, obarczony żoną i dzieciakami, mówi mi o wesołych świętach. Dalibóg . Trzeba uciekać do domu wariatów , może tam są rozsądniejsi ludzie.
Ów szaleniec, pożegnawszy w sieni siostrzeńca Merlina, wprowadził dwie nowe osoby. Byli to dwaj przyzwoici bardzo panowie, postawy ujmującej; w tej chwili stali grzecznie przed biurkiem Merlina, zdjąwszy kapelusze; trzymali w ręku papiery i regestry i powitali bankiera głębokim ukłonem.
-Dom Handlowy Merlin et Marley, jeżeli się nie mylę?- rzekł jeden z nich, zajrzawszy w listę. - Czy mam zaszczyt mówić z panem Merlin, czy z panem Marley?
- Pan Marley nie żyje od lat siedmiu - odpowiedział Merlin. - Dzisiejszej nocy będzie lat siedem, jak umarł.
- Nie wątpimy, że jego szczodrobliwość godnego ma przedstawiciela w pozostałym wspólniku - rzekł nieznajomy, podając Merlinowi pełnomocnictwo do zbierania składek.
Miał zupełną słuszność; wspólnicy bowiem podobni byli do siebie jak dwie krople wody. Na ten niemiły wyraz szczodrobliwość Merlin zmarszczył brwi, wstrząsnął głową i oddał nieznajomemu papiery.
- W tak radosnej chwili jak teraźniejsza, szanowny panie Merlin - rzekł tamten, biorąc za pióro, - więcej niż kiedykolwiek pożądaną jest rzeczą zebranie dla biednych i niezamożnych braci naszych jakiegokolwiek wsparcia. Jest tysiące takich, którym zbywa na najpierwszych potrzebach, sto tysięcy innych, nie będących w możności polepszenia chwilowo nawet swego bytu.
- Czy niema więzień? - zapytał Merlin.
- Oh! Jest ich aż zanadto - odpowiedział nieznajomy, upuszczając pióro.
- A domy przytułku - mówił dalej Merlin - byłyby już zamknięte?
- Przeciwnie, panie - rzekł drugi - i niech Bóg nie dopuści, aby się to wydarzyć miało.
- A domy zarobkowe; prawo o ubogich i żebrakach czy zawsze są czynne i wykonywane? - rzekł Merlin.
- Zawsze; domy są pełne, a prawo obmyśla środki ratunku i pomocy.
- A ja się tak przeraziłem tym, coś mi pan powiedział, sądziłem bowiem, że jakieś nieprzewidziane okoliczności powstrzymały bieg tych pożytecznych zakładów. Cieszę się niewymownie z mojej pomyłki.
- Przekonani, że instytucje te nie są w możności zaspokojenia potrzeb duchowych i materialnych ogółu niezamożnych, niektórzy z nas starają się zebrać pewną kwotę pieniędzy, w zamiarze obrócenia jej na mięso, chleb i węgle dla nieszczęśliwych. Wybraliśmy obecną chwilę, ponieważ w tym właśnie czasie potrzeby są najdotkliwsze, niedostatek najboleśniej odczuwać się daje, a obfitość i zamożność większe niż kiedykolwiek sprawia zadowolenie.Na ileż pan dobrodziej każe się wpisać?
- Na nic! - odpowie Merlin.
- Pan zapewne pragnie ukryć nazwisko?
- Pragnę, żebyście mi panowie dali pokój. Ponieważ zapytujecie mnie, czego sobie życzę, taka jest moja odpowiedź. Ja sam nie weselę się wcale na Boże Narodzenie, skądże więc tak dziwne żądanie, żebym dostarczał próżniakom środków zabawy i rozrywki. Płacę należne podatki, przyczyniam się więc do utrzymania zakładów, o których mówiłem, kosztują one bardzo dużo; - ci więc, którym tam jest niedogodnie, niech sobie szukają przytułku gdzie indziej.
- Są tacy, którzy się docisnąć nie mogą . Są znowu inni, którzy by woleli raczej umrzeć, niż...
- Ah, jeżeli wolą umrzeć - przerwał Merlin, - Mają wielką słuszność; tym sposobem uniknie się przeludnienia. Zresztą, wybaczą mi panowie, ja nie znam tego wszystkiego.
- Ale bardzo by panu łatwo przyszło z tym się obznajomić.
- To do mnie nie należy - człowiek ma i tak dosyć zajęcia z własnymi interesami, żeby się miał jeszcze mieszać w to, co do niego nie należy. Moje interesy zabierają mi cały czas. Dobranoc panom.
Zrozumiawszy wyraźnie, że dalsze przedstawienia żadnego nie wywrą skutku, dwaj nieznajomi odeszli - Merlin wziął się na nowo do pracy, coraz więcej z siebie zadowolony, i w daleko lepszym niż zwykle humorze. Tymczasem mgła i ciemność tak się zwiększyły, że widać było na ulicy ludzi z zapalonymi pochodniami i latarniami, migających się tu i ówdzie, ofiarujących swe usługi woźnicom, aby biec przed końmi i prowadzić je po drodze. Odwieczna wieżyca kościelna, której starożytny wyszczerbiony dzwon zdawał się zawsze spoglądać ciekawie przez gotyckie, w murze wycięte okno, na Merlina siedzącego przy biurku, znikła zupełnie we mgle, i biła godziny, półgodziny i kwadranse w obłoki, z tak przeciągłym drganiem i jękiem, jak gdyby szczękała zębami, osadzonymi gdzieś wysoko w olbrzymiej zmarzniętej czaszce. Zimno wzrastało. Gromadka rzemieślników, zajętych nitowaniem rur gazowych, rozpaliła na rogu ulicy wielkie żarzące się ognisko, około którego cisnął się tłum obdartych i drżących z zimna ludzi dorosłych i dzieci, grzejąc sobie ręce i pożerając niebieski płomień wzrokiem zachwycenia, wdzięczności i chciwości. Zamarzł kurek wodociągu, a wiszące wokoło grube lodowe sople przystroiły go w komiczno-przerażającą lodowatą brodę. Błyszczące światła magazynów rzucały czerwonawy odblask na blade twarze przechodniów. Sklepy rzeźników, korzenników i przekupniów drobiu przedstawiały widok uroczy i wspaniały, nie dozwalający wcale przypuszczać, aby poziome cele handlu i zysku miały jaką wspólność z tym artystycznym przepychem. Lord Mayor w potężnym swym zamku Mansion-House wydawał rozkazy secinie kucharzy i piwniczych, dla przygotowania uroczystej Wili, jak wypada na Lorda Mayora; a biedny krawiec, skazany przez niego w przeszłym tygodniu na pięć szylingów kary za pijaństwo i włóczęgostwo, przygotowywał na swym poddaszu jutrzejszy budyń, podczas gdy chuda jego połowica z dzieckiem na ręku biegła do sąsiedniego rzeźnika, by kupić kawał wołowiny. Mgła się powiększa , mróz wzrasta! Mróz trzaskający, srogi, przenikliwy. Gdyby święty Dunstan, zamiast chwytać szatana zwykłymi cęgami, uszczypał go w nos podobnym zimnem, dopieroż by zły duch zawył przeraźliwie. Mały ulicznik, właściciel noska zsiniałego i ściśniętego, przez zajadły mróz, jak kość przez psów ogryziona, pochylił się pod drzwiami Merlina, chcąc go uczcić piosnką, - lecz po pierwszych wyrazach: „Ej Kolenda - Kolenda!" Merlin porwał leżącą przed nim linijkę, z gestem tak wyrazistym, że przerażony śpiewak, pomimo mrozu, zemknął jak oparzony, zostawiając dziurkę od klucza mgle i lodowatej parze, które z sympatycznym i przyjaznym podmuchem pociągnęły ku swemu ulubieńcowi. Nadeszła wreszcie chwila zamknięcia kantoru.Merlin, mrucząc, podniósł się z krzesła, dając tym sposobem buchalterowi niemy znak zamknięcia czynności i pozwolenie wyjścia, na co tamten już od dawna wyczekiwał z tłumioną niecierpliwością. Zgasił więc szybko świecę i wziął do ręki kapelusz.
- Pewnie byś sobie życzył nie zajrzeć nawet do kantoru w dniu jutrzejszym? Tak mi się coś zdaje - rzekł Merlin.
- Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu?
- Mam bardzo wiele. A gdybym ci też wytrącił za ten dzień pensję, dopiero byś się dąsał i szemrał, żem cię pokrzywdził. Oh! Jestem o tym jak najmocniej przekonany.
Buchalter gorzko się uśmiechnął.
- A jednak wcale cię nie obchodzi moja krzywda i strata jaką ponoszę, płacąc ci za dzień, w którym nie będę z ciebie miał żadnego użytku.
Buchalter ośmielił się zrobić uwagę, że to wydarzało się tylko jedyny raz do roku.
- Wielka mi racja, co za usprawiedliwienie, aby mieć prawo sięgania do cudzej kieszeni dlatego, że to jest dzień dwudziestego czwartego grudnia - odpowiedział Merlin gniewliwie, zapinając surdut pod górę. – No, cóż robić .Muszę ci darować dzień jutrzejszy, proszę mi tylko wynagrodzić tę stratę i w następnym dniu przyjść do kantoru wcześniej niż zwykle.
Buchalter przyrzekł uroczyście, a Merlin wyszedł, ruszając ramionami i pomrukując coś o lenistwie i próżniactwie. W mgnieniu oka zamknięto kantor, buchalter, pociągnąwszy aż do pasa końce białego wełnianego szalika (biedak nie marzył nawet o ciepłym bajowym paltocie) sunął, potknąwszy się ze dwadzieścia razy na szklistym chodniku, wyszlifowanym przez uliczników, szykujących od południa ślizgawki na cześć jutrzejszego święta; wreszcie wszedł w zaułki, śpiesząc się na gwałt do domu, żeby miał jeszcze czas zagrać z dziećmi w ślepą babkę. Merlin zjadł lichy obiad w lichej garkuchni, gdzie się zwykle stołował. Przeczytawszy wszystkie dzienniki i uprzyjemniwszy sobie wieczór notowaniem w pugilaresie zysków w ciągu dnia osiągniętych i operacji na pojutrze układanych, poszedł do siebie, aby się spać położyć. Zamieszkiwał lokal zajmowany niegdyś przez nieboszczyka wspólnika. Lokal ten składał się z kilku ciemnych pokoi, mieszczących się w dawnym, ponurym budynku, leżącym w zakręcie wąskiej uliczki, w tak dziwnym odosobnieniu, że mimowolnie nasuwała się każdemu myśl, iż ukrył się tam kiedyś, w odległej młodości, grając w chowanego z innymi domostwami, i że zmyliwszy drogę, nie mógł już wyleźć żadnym sposobem. Dziś budynek ten był stary i tym bardziej ponury, że nikt w nim nie mieszkał oprócz Merlina, inne bowiem lokale wynajmowano na kantory i biura kupieckie. Dziedziniec tak był ciemny, że nawet Merlin, znający doskonale każdy niemal kamyk, musiał iść po omacku. Mgła i gołoledź tak zawisły na ponurych drzwiach domu, że zdawało się, jakby ponury duch zimy rozsiadł się na progu, w smutnym pogrążony zamyśleniu. Ale do rzeczy. Jest fakt oczywisty, że kołatka, znajdująca się u drzwi, nie miała w sobie nic nadzwyczajnego, może tylko była nieco za gruba, faktem jest najprawdziwszym, że Merlin widywał ją rano i wieczór codziennie, od kiedy mieszkał w tym miejscu; - że oprócz tego, Merlin nie posiadał wcale, ale to ani szczypty tego, co to dziwaczni ludzie nazywają wyobraźnią, tak jak to przystało na prawego mieszkańca starego miasta Londynu, nie wyłączając szanownej korporacji kupców, bankierów, ławników i rajców staromiejskich. Trzeba także wiedzieć, że Merlin ani razu nie pomyślał o Marley'u, od chwili obojętnej wzmianki, jaką zrobił poprzednio, mówiąc o zeszłej przed siedmiu laty śmierci byłego wspólnika. Proszę mi więc wytłumaczyć, jeżeli to da się wytłumaczyć, jakim sposobem Merlin, wsadzając klucz w zamek, ujrzał w kołatce nie kołatkę, ale... twarz Marley'a!
Tak jest powiadam wam, twarz, albo jeżeli wolicie, oblicze Marley'a. Nie był to cień zamglony i niewyraźny, jak inne przedmioty znajdujące się na dziedzińcu przeciwnie, zjawisko okolone było przerażającym odbłyskiem, podobnym np. do zgniłego raka morskiego, rzuconego w kąt ciemnej piwnicy. Wyraz twarzy nie miał najmniejszej cechy gniewu lub drapieżności, patrzała na Merlina, jak to zwykle czynił Marley, przez wielkie okulary, podniesione na czoło upiora. Włosy rozrzucone miała dziwacznie, jak gdyby podmuchem wiatru, lub ciepłej pary, a chociaż oczy doskonale były otwarte, wszelako były najzupełniej nieruchome stały słupem. Okoliczność ta połączona z grobową bladością czyniła ją straszliwą; lecz przerażenie, jakiego doznał Merlin na ten widok, nie pochodziło ze zjawiska, jak raczej z niego samego. Gdy się jednak dobrze wpatrzył w widziadło, ujrzał po prostu kołatkę.
Skłamałabym wierutnie, mówiąc, że nie zadrżał, lub że krew jego nie uczuła pewnego, bardzo niemiłego wrażenia, jakiego nie doznawał od lat najmłodszych. Wkrótce jednak ochłonął, ujął klucz z rąk wypuszczony, obrócił nim mocno, wszedł i zapalił świecę.
Nim zamknął drzwi, zastanowił się przez chwilę w niepewności, zaczął się chyłkiem oglądać poza siebie, jak gdyby już był przygotowany do nowego wzruszenia i przerażenia, jakiego spodziewał się doznać na widok cienkiego i długiego harcapa Marley'a, wysuwającego się przez dziurkę od klucza. Nic jednak nie było na drugiej stronie drzwi, oprócz śrub i gwoździ, służących do przytwierdzenia zamka i młotka. Ochłonął więc i, wykrzyknąwszy: „Głupstwo! Głupstwo!" gwałtownie trzasnął drzwiami. Łoskot i stuk rozszedł się jak grom po całym domu. Każdy pokój na piętrze, każda beczka, każdy okseft złożony na dole, w piwnicy handlarza win, wydały oddzielny odgłos, śpieszący skwapliwie na przyjęcie udziału w tym olbrzymim ech koncercie. Merlin atoli nie należał do rzędu ludzi, których echo może przerazić. Zamknął starannie drzwi, przeszedł sień, wszedł na schody, i po drodze zapalił świeczkę, którą zwykle nosił przy sobie. Znacie zapewne owe gościnne staroświeckie schody, po których mogłaby przejechać sześciokonna karoca; powiadam wam, a możecie mi wierzyć, że schody Merlina tak były szerokie, iż nawet karawan mógłby się na nich wygodnie pomieścić, - i to porządny karawan. Może więc z tego powodu zdawało się Merlinowi, pogrążonemu w ciemności, że przed nim postępuje orszak pogrzebowy. Sześć płomieni gazowych zaledwie byłyby w stanie należycie oświecić sień i te schody, wyobraźcie więc sobie, jak tam musiało być ciemno przy cienkiej świeczce bankiera. Szedł dalej na górę, obojętny na wszystko. Ciemność niewiele kosztuje, dlatego Merlin bardzo ją szanował. Nim jednak zamknął drzwi od mieszkania, zlustrował cały lokal, dla przekonania się, czy też wszystko jest w porządku. Salon, pokój sypialny, skład rupieci i gratów, wszystko było jak należy. Zajrzał pod stół ,może wspomnienie widziadła krążyło mu po głowie i skłaniało do tej przezorności, to bardzo być może, nikogo pod stołem, nikogo pod kanapą, mały ogień na kominku, filiżanka i łyżeczka przygotowane do ognia przystawiony garnuszek z kleikiem (od kilku dni Merlin jakoś niedomagał). Nikogo pod łóżkiem, nikogo w szlafroku, zawieszonym na kołku, w postawie wzbudzającej niejakie podejrzenie. Skład rupieci wyglądał jak zwykle, stare wilki żelazne od kuchni, kilka par bardzo zużytych butów, kosze połamane, zardzewiałe gwoździe, umywalnia, waliza, kuferek itp.
Zupełnie uspokojony, popchnął zasuwkę, raz jeszcze obejrzał zamek, zakręcił klucz na dwa razy; tak ubezpieczony od wszelkiej niespodzianki, rozebrał się, zdjął krawat, wdział szlafrok, pantofle, szlafmycę i zasiadł przed kominkiem, zabierając się do wypicia kleiku.Mówiłam wam, że ogień był bardzo mały . Rzeczywiście tak maleńki, że niczym był prawie, szczególnie na tak zimną noc. Musiał się więc bardzo blisko przysunąć, prawie ogrzewać go sobą, nim zdołał wydobyć jakiekolwiek uczucie ciepła z węgielka tak małego i ostygłego, że każdy z nas utrzymałby go na dłoni. Komin wystawiony był od dawna, zapewne przez jakiegoś kupca holenderskiego, ponieważ składał się z kafli flamandzkich, przedstawiających różne ustępy z pisma Świętego. Na jednym był Kain, na drugim Abel, dalej córka Faraona; królowa Saba, aniołki spadające z nieba na chmurach podobnych do piernatów, Abraham, Baltazar, apostołowie w łódkach, mających kształt półmisków i salaterek, słowem mnóstwo postaci zdolnych przyjemnie rozerwać i zająć, pomimo to ta twarz Marley'a, od lat siedmiu zmarłego, jak laska czarodziejska wszystko przyćmiewała. Gdyby każdy polerowany kafel był tylko pustym tłem, zdolnym odbić w swych ramach cząsteczki rozerwanych myśli Merlina, ręczę wam, że każdy kafelek przedstawiłby wyborną kopię głowy starego Marley'a. „Głupstwo!" zawołał Merlin, „głupstwo!" i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz pokoju. Powtórzywszy i ten spacer kilkanaście razy, siadł znowu. W chwili gdy spuszczał głowę na wezgłowie fotelu i podniósł oczy do góry, wzrok jego padł przypadkiem na wyszły od dawna z użycia dzwonek przybity nad kominem, a który dla niewiadomych mu celów połączony był drutem z piwnicą. Z nadzwyczajnym zdziwieniem, z niesłychanym przerażeniem ujrzał, że dzwonek, w chwili gdy nań spojrzał, zaczął się poruszać, z początku bardzo wolno, łagodnie, wydając dźwięk cichy, stłumiony, potem coraz silniej, gwałtowniej, wreszcie wszystkie dzwonki w całym mieszkaniu zabrzęczały jak na alarm.
Trwało to krótko, pół minuty, najwięcej minutę; ale ta minuta była dla Merlina godziną. Dzwonki, tak jak zaczęły, tak się też zatrzymały, wszystkie naraz. Dźwięk ich ustąpił miejsca odgłosowi metalicznemu, wydobywającemu się z otchłani, jak gdyby ktoś przeciągał długi żelazny łańcuch po wszystkich beczkach złożonych w piwnicy winiarza. Przypomniał sobie wówczas Merlin, jak mu w dzieciństwie opowiadała niańka, iż w domach, gdzie się pokazują duchy, ciągną one za sobą zawsze więzy i okowy. Drzwi piwnicy otwarły się z przeraźliwym łoskotem, słyszał dokładnie odgłos łańcuchów wydobywający się w górę, zatrzymujący się w sieni, rosnący na schodach, wyraźnie zmierzający w kierunku jego mieszkania.
- Głupstwo! Głupstwo! Wszystko to głupstwo . Nie chcę tego przypuścić!- krzyczał.
Porządnie się jednak zmieszał, zbladł jak trup, gdy jakieś widmo bez żadnej przeszkody przecisnęło się wskroś potężne drzwi, wsunęło do pokoju i ukazało jego oczom. W chwili gdy się duch zjawiał, maleńki ogień, na kominku tlejący, wzmógł się gwałtownie, a w trzasku węgli dało się wyraźnie słyszeć: „Poznaję go, poznaję, jest to widmo Marley'a." Potem ogień zgasł. Taż sama twarz - zupełnie ta sama. Marley z długim harcapem, w zwykłej kamizelce, w codziennych krótkich spodniach, w butach węgierskich, których jedwabne kutasy poruszały się w takt z harcapem, z zaplamionymi połami surduta, a czub , czub zdjęty z czaszki Marley'a. Łańcuch, który wlókł za sobą, przytwierdzony u bioder był bardzo długi, krępował go kilkakrotnie i tworzył rodzaj ogona, składającego się (jak się o tym Merlin przekonał naocznie) z dziwacznej mieszaniny po skuwanych ryglów, kłódek, kluczy, ksiąg buchalteryjnych, opatrzonych mosiężnymi klamrami i z ciężkich worków stalowych. Ciało widma było tak przezroczyste, że Merlin, wpatrzywszy się weń z natężoną uwagą, widział wyraźnie dwa guziczki, przyszyte z tyłu u stanu surduta. Merlin często słyszał, że Marley nie miał serca i wnętrzności, lecz nigdy temu nie wierzył, dziś jednak przekonał się naocznie. Tak i nie, albowiem jeszcze nie wierzył; chociaż wzrokiem na wylot przeszywał widmo, chociaż widział je przed sobą, chociaż czuł lodowaty wpływ oczu, zastygłych pod wrażeniem śmierci, chociaż poznał wyraźnie deseń chustki jedwabnej, pokrywającej wierzch głowy i związanej pod brodą (kupili niegdyś do spółki tuzin tych chustek), jeszcze nie chciał uwierzyć, walcząc uporczywie z własnymi zmysłami.
- Cóż to ma znaczyć? - rzekł Merlin zimno i krótko. - Czego żądasz ode mnie?
- Wiele , bardzo wiele!
Jest to głos Marley'a - teraz już nie ma najmniejszej wątpliwości.
- Kto jesteś?
- Zapytaj raczej, kim byłem?
- Kimże więc byłeś? - rzekł Merlin, podnosząc głos. - Jak na upiora, zbyt chwytasz na słówka.
- Za życia byłem twoim wspólnikiem, zwałem się Jakób Marley.
- Czy mógłbyś... czy możesz usiąść - zapytał Merlin, przypatrując mu się z niedowierzaniem.
- Mogę.
- Siadaj więc.
Merlin zrobił powyższe zapytanie, ponieważ wątpił, aby tak przezroczyste widmo posiadało wszystkie warunki cielesne, konieczne do zajęcia miejsca na krześle czuł więc, że jeśli przypadkiem duch nie będzie w stanie spełnić tej propozycji, nastąpi zaraz wyjaśnienie i tłumaczenie całego zjawiska. Lecz widmo siadło naprzeciw niego, po drugiej stronie komina, bez najmniejszej trudności.
- Jeszcze we mnie nie wierzysz? - rzekł duch.
- Nie wierzę - odpowiedział Merlin.
- Jakiegoż więc żądasz dowodu - oprócz świadectwa własnych zmysłów?
- Sam nie wiem.
- Czyż wątpisz o dokładności zmysłów , wzroku , słuchu?
- Wątpię , ponieważ najmniejsza rzecz może je nadwyrężyć , lekka niestrawność żołądkowa oddziaływa na zmysły, i dlatego może ty jesteś niedogotowanym kawałkiem wołowiny, niestrawioną łyżeczką musztardy, sera, albo ja wiem? Czuć cię wszystkim, ale nie trumną.
Merlin nigdy nie dowcipkował, na ten raz uciekł się do tego środka, chcąc tym sposobem zyskać na czasie, zebrać roztargnione myśli, przezwyciężyć strach, albowiem głos widma przejmował go dreszczem i ścinał mu szpik w kościach. Siedzieć przez chwilę z wzrokiem wlepionym w te oczy nieruchome, szkliste, było dla Merlina piekielną męczarnią. Oprócz tego w powietrzu otaczającym widmo było coś nadludzkiego, szatańskiego. Merlin nie tylko czuł, ale widział to powietrze, chociaż bowiem widmo siedziało nieruchomo, wszelako jego włosy, poły ubioru, poły od butów w ciągłem zostawały poruszeniu, jakby pod wpływem wilgotnej i ciepłej pary, wydobywającej się z kotła.
- Czy widzisz to piórko? - rzekł nagle Merlin do ducha, chcąc się otrząsnąć z przerażenia, a zarazem na chwilkę odwrócić od siebie zimny jak marmur wzrok widma.
- Widzę - odpowiedział upiór.
- Kiedy wcale nie patrzysz w tę stronę - dodał Merlin.
- To mi jednak nie przeszkadza widzieć doskonale, - rzekł duch.
- Otóż - mówił dalej Merlin - przypuśćmy, że je połknąłem. Ileż się z tego wywiąże cierpień , chorób, gorączek, widziadeł. Wszystko z mojej winy i mego własnego przywidzenia. Głupstwo! powtarzam ,głupstwo!...
Na ten wyraz duch zawył przeraźliwie i wstrząsnął łańcuchami, które wydały szczęk przeciągły, grobowy, straszliwy, tak że Merlin, aby nie upaść, wpił się paznokciami w poręcze fotelu. Lecz o ileż wzmogło się jego przerażenie, gdy duch, któremu zapewne za gorąco było w pokoju, zdjął chustkę, którą miał związaną głowę, a wtedy dolna szczęka z suchym chrzęstem opadła mu na piersi.
Merlin padł na kolana i zakrył twarz rękoma.
- Litości! - zawołał - litości , straszliwy cieniu! Po cóż przychodzisz mnie dręczyć?
- Duszo podła i ziemska! - odpowiedziało widmo! – wierzysz że, czy nie wierzysz teraz?
- Wierzę - jęknął Merlin, - muszę wierzyć. Lecz dlaczego duchy wałęsają się po ziemi, dlaczego mnie prześladują?
- Przeznaczeniem jest każdego człowieka - mówiło widmo, - aby żył z bliźnimi, uczestniczył w ich zajęciach, mieszał się do ich spraw, przestawał z nimi, wspólnie się radował i wspólnie cierpiał; - czego jeśli zaniedbał za życia, dusza jego skazana jest na tułactwo po świecie i musi być bezużytecznym świadkiem rzeczy, w których nie może już brać udziału; kiedy przeciwnie, za życia, mogła była używać razem z innymi i pracować dla ich i własnego szczęścia.
Duch jęknął znowu, zadzwonił łańcuchami i załamał rozpaczliwie ręce.
- Jesteś okuty! - rzekł Merlin drżący - powiedz mi za co?
- Dźwigam kajdany, które sam kowalem przez całe życie - odpowiedziało widmo. - Tak jest - sam spajałem ogniwo z ogniwem, sam dorabiałem łokieć za łokciem, sam, swobodnie, dobrowolnie skrępowałem tym łańcuchem ciało moje i dźwigać go będę przez całą wieczność. Dziwnymi ci się wydają te więzy, - przypatrz się im bliżej.
Merlin drżał jak liść.
- Może chcesz poznać,- mówił dalej - długość i ciężar niezmiernego łańcucha, jaki ty sam ciągniesz za sobą. Dziś, jest temu lat siedem . Twój był równie długi i ciężki jak ten, który tu widzisz. Dorabiałeś go potem przez lat siedem. Porządny musi być łańcuch.
Merlin obejrzał się na wszystkie strony, przekonany, że się ujrzy okutym w kilkadziesiąt sążni żelaznej liny - lecz nic nie było.
- Jakóbie! - rzekł tonem błagalnym - poczciwy mój Jakóbie Marley . Powiedz mi co innego... Rzuć mi kilka wyrazów pociechy.
- Nie mam prawa ,nie mam władzy pocieszyciela. Pociechy przychodzą skąd inąd, Ebenezerze Merlin niosą je inni posłańcy innym, jak ty, ludziom. Nie mogę ci wszystkiego wypowiedzieć . Związane mam usta. Mało mi pozostaje czasu. Nie wolno mi odpoczywać , nie wolno się zatrzymywać , nie wolno długo na jednym przebywać miejscu. Wiesz dobrze, że duch mój nigdy się nie przebił poza ciasny obręb naszego kantoru, że nigdy nie przekroczył progów kasy , dlatego teraz tyle ciężkich i długich podróży mam jeszcze do odbycia.
Merlin miał zwyczaj w chwilach głębokiego zamyślenia wsadzać ręce do kieszeni. Zastanawiając się nad wyrazami widma, powtórzył ten gest, nie podnosząc się z ziemi.
- Zapewne, straszne to wędrówki, musiałeś bardzo się opóźnić za życia, Jakóbie? - dodał z pokorą i obawą.
- Opóźnić! Powiedz zaniedbać - rzekł duch.
- Od siedmiu lat zmarły - wybąkał Merlin - i ciągle w drodze.
- Tak , przez cały ten czas, bez odpoczynku , bez wytchnienia . Wieczne zgryzoty i udręczenia sumienia.
- Czy szybko podróżujesz?
- Na skrzydłach wiatru.
- Przez ten czas ileż to zwiedziłeś krajów?
Upiór, usłyszawszy te wyrazy, wydał przytłumiony okrzyk i taki sprawił szczęk, że Merlinowi włosy powstały na głowie i oddech w gardle się zatrzymał.
- Okuty , uwięziony, skazany na tułactwo, za to, że zapomniałem, iż każdy człowiek powinien brać udział w wielkiej pracy ludzkości, nakazanej przez Istotę Najwyższą. Za to, że nie pamiętałem, iż cała wieczność żalów, skarg i cierpień nie wynagrodzi chwil straconych, których dobrze można było użyć za życia. A jednak ciągle postępowałem tą drogą zapomnienia . Tak , ciągle nią postępowałem.
- Byłeś zawsze bardzo sumienny . Bardzo akuratny, zręczny i obrotny w interesach - wtrącił Merlin, który w tej właśnie chwili przebiegał myślą własny swój żywot.
- Interesy! - jęknął duch, znowu załamując ręce. - Interesy! Ludzkość była moim interesem. Dobro publiczne było moim interesem, miłość bliźniego, litość , pobłażanie i dobroć . To było moim interesem. Tak ,to powinno było mnie jedynie zajmować. Operacje handlowe są kroplą w wielkim oceanie spraw ludzkości, do których Bóg powołuje każdego człowieka.
Wzniósł w górę ręce, obciążone okowami, jak gdyby chciał okazać Merlinowi cały owoc swych prac, zabiegów i próżnych wysileń , następnie rozpaczliwie opuścił je ku ziemi.
- W teraźniejszej mianowicie epoce, w chwili kończącego się roku , cierpię najdotkliwsze męki. Dlaczegóż? Ach, dlaczegóż, będąc na ziemi, przesuwałem się w tłumie bliźnich z oczyma wlepionymi w sprawy doczesne, dlaczegóż nie wzniosłem ich nigdy w niebo, ku tej gwieździe, cudownej przewodniczce królów do Żłobu Zbawiciela? Jak gdyby na ziemi zbrakło już ubogich i nędznych mieszkań, do których mogła była mnie poprowadzić jej Boska światłość?
Merlin niezmiernie się przeraził, słysząc te dziwne i niezrozumiałe wyrazy, wyrzeczone tonem poważnym i łkającym, drżał i trząsł się jak w febrze.
- Posłuchaj mnie - zawołał duch, - Czas ucieka , moja chwila nadchodzi!
- Słucham - rzekł Merlin płaczliwie - Słucham ,lecz oszczędzaj mnie, Jakóbku, ulituj się nade mną , nie bądź zbyt wymowny.
- Nie wiem , nie umiem ci zdać sprawy, z jakiego dopuszczenia stanąłem dziś przed tobą w postawie ziemskiej i dotykalnej. Niejednokrotnie, często, bardzo często, znajdowałem się przy tobie niewidzialny.
Na tę niemiłą wiadomość Merlin'a przebiegł dreszcz śmiertelny - zaczął ocierać pot lodowaty, płynący mu strumieniem z czoła.
- Dziś przyszedłem cię ostrzec, iż pozostaje ci jeszcze promyk nadziei, środek ratunku i nadzieja uniknięcia przeznaczenia, jakie mnie dotknęło. Tę nadzieję, ratunku i ocalenia podaję ci, Ebenezerze.
- Tyś był mi zawsze dobrym i życzliwym przyjacielem Marley'u . Tyś..... tyś mi zapisał majątek..... - rzekł Merlin.
- Nawiedzą cię trzy jeszcze duchy - dodało widmo.
Merlin zbladł jak trup.
- Więc to ma być ta nadzieja ratunku i zbawienia, o której mi mówisz, Jakóbie - zapytał konającym głosem.
- Tak.
- Ja , ja... ja bym wolał co innego... - rzekł Merlin - Tak sądzę...
- Bez tych odwiedzin - mówił duch - Niema dla ciebie ratunku. Przygotuj się i czekaj pierwszych odwiedzin jutro, gdy na wieży wybije godzina pierwsza po północy.
- Czy wszyscy trzej nie mogliby przyjść od razu, toby im i mnie oszczędziło czasu - podsunął Merlin.
- Oczekuj drugiego o tejże godzinie nocy następnej, trzeciego w trzecią noc z kolei, w chwili ostatniego uderzenia północy. Mnie już nigdy nie ujrzysz , lecz dla twego własnego dobra, dla twego zbawienia , pamiętaj o tym, co zaszło między nami.
To wyrzekłszy, widmo podniosło chustkę i podwiązało nią głowę. Domyślił się tego Merlin, posłyszawszy chrzęst zębów, gdy obie szczęki znowu się zetknęły. Wzniósł wtedy oczy i ujrzał, że duch stał przed nim i poprawiał na sobie łańcuch. Widmo oddalało się, cofając..... za każdym krokiem okno zwolna się odmykało , tak, że gdy duch przysunął się do krawędzi, całkiem już było otwarte. Dał znak Merlinowi, aby się przybliżył. Usłuchał. Gdy byli od siebie o dwa kroki, wzniósł rękę i wskazał mu, aby nie szedł dalej. Merlin się zatrzymał, nie tyle przez posłuszeństwo, ile ze strachu i obawy, w chwili bowiem gdy widmo podnosiło rękę, usłyszał w powietrzu niepokojący szmer , jakieś pomieszane odgłosy jęków i rozpaczy, skarg i smutnych żalów, łkań i utyskiwań. Widmo wsłuchiwało się przez chwilę , westchnęło głęboko - zlało się westchnieniem z tym czyśćcowym chórem i rozpłynęło na tle bladej i ponurej nocy. Merlin gorączkowo zbliżył się do okna i, pchnięty niewidzialną siłą, wyjrzał na zewnątrz. Powietrze pełne było błędnych cieniów i ogników, dusz pokutujących, wydających w przelocie głębokie westchnienia. Każdy cień dźwigał okowy podobne do łańcucha Marley'a, niektóre skute były po kilkoro razem, żaden nie bujał wolno. Wielu Merlin znał osobiście; z jednym był nawet w ścisłych stosunkach handlowych, poznał go po białej kamizelce, złotych okularach i złośliwym uśmiechu. Miał do prawej nogi przybitą ogromną żelazną kulę i olbrzymi łańcuch, jęczał i czynił wysilenia, aby przyjść w pomoc biednej kobiecie z dzieckiem na ręku, żebrzącej o wsparcie. Udręczenia i katusze cieniów na tym głównie polegały, iż na próżno starali się wyświadczyć jaki dobry uczynek, przez którego zaniedbanie za życia sprawili bliźniemu nieszczęście. Wszystko było poniewczasie. Czy te fantastyczne istoty rozpłynęły się we mgle, czy też mgła je owionęła, Merlin nie mógł tego rozpoznać, jednak cienie i głosy niknęły stopniowo, przepadły gdzieś w przestworzach, powróciła noc taka, jaka była w chwili, gdy Merlin wchodził do mieszkania. Zamknął okno starannie, obejrzał drzwi, którymi się duch prześliznął. Zamknięte były na dwa spusty jak przedtem, klamka, klucz i zasuwka nie nosiły najmniejszego znaku poruszenia. Już, już chciał wymówić wyraz: „głupstwo!", lecz zastanowił się w połowie. Czy to skutkiem pracy w kantorze, czy to skutkiem wysileń i wrażeń doznanych poprzednio, czy też skutkiem rozmowy z widmem, czy z powodu późnej godziny, czuł się niezmiernie zmęczonym zawlókł się do łóżka, rzucił się, nie rozbierając, i padł, pogrążony we śnie letargicznym.
#################################
Koniec części pierwszej.
W rozdziale jest 6320 słów.
Jutro około godziny 15 będzie cześć druga. Pozdrawiam,Ewcia.
CZYTASZ
Huncwoci i Historia Tygrysa
FanficWszedłem do naszego dormitorium i usiadłem na swoim łóżku wzdychając ciężko. Co ja zrobiłem. Czemu ja to powiedziałem? Ten gniew w jej oczach! Merlinie! Jestem idiotą -No nie wierzę. Syriusz Black największy casanova w Hogwarcie nie umiał odpyskować...