◀(Rozdział 16)▶

940 116 4
                                    


(Thomas)

Żyję?
Tak, żyję.
Poruszyłem palcami u stóp potem u dłoni. Podniosłem lewą rękę i pomachałem nią przed oczami. Obraz rozmazał się tworząc plamę na tle jasno oświetlonej sali. Po chwili jednak obraz się wyostrzył. Nadal miałem na sobie dawne ubranie. Nadal moje dłonie naznaczone były licznymi strupkami po skaleczeniach. Ale skąd je miałem?
Podniosłem głowę, następnie spróbowałem unieść się na  łokciach, ale nie dałem rady. Runąłem z powrotem na łóżko. Niesamowity ból na dobre rozgościł się w mojej czaszce przyprawiając mnie tym samym o mdłości. Mięśnie drżały nie mogąc utrzymać ciężaru mego ciała. Wszystko zaczęło wirować, a ja poczułem jak moim ciałem wstrząsają spazmy. Nie wymiotowałem, nie miałem czym. Czułem się jakbym próbował wyrzygać żołądek, wątrobę i śledzionę jednocześnie. Zamknąłem oczy starając się uspokoić oddech, który z każdą chwilą stawał się coraz szybszy.

  - Co do cholery? - wyszeptałem w pustą przestrzeń, wbijając wzrok w idealnie biały sufit.

Podniosłem się raz jeszcze. Tym razem ostrożnie, pomału. Udało się. Usiadłem. Nadal czułem mdłości i ciągle kręciło mi się w głowie, ale musiałem to przezwyciężyć. Rozejrzałem się po sali. Nie była duża, ale nie to mnie zadziwiło. Sala była zupełnie pusta nie licząc łóżka na którym siedziałem. Trzy czyste ściany i jedna z osadzonymi na środku białymi drzwiami. Idealnie białe pomieszczenie. Zero okien, wentylacji czy czegokolwiek. Zabrakło mi tchu, poczułem się jakby ściany miały za chwile mnie zgnieść, co było dziwne zważywszy na to, że nie miałem klaustrofobij. Czułem, że jeśli zostanę tu chociażby minute dłużej zwariuję. Zeskoczyłem z łóżka i wolnym, chwiejnym krokiem ruszyłem w stronę drzwi. Szczerze wątpiłem, że będą one otwarte, a jednak po naciśnięciu na klamkę drzwi ustąpiły ukazując mi tym samym oświetlony wąski korytarz. Nie wiedziałem dokąd iść i gdzie ja się do cholery znajdowałem? Ruszyłem przed siebie, wspierając się cały czas o ścianę, aż dotarłem do pierwszych lepszych drzwi. Przystanąłem i przyłożyłem ucho do gładkiej drewnianej powierzchni. Cisza. Nacisnąłem na klamkę i nic. Ruszyłem dalej, za każdym razem powtarzając ten sam rytuał - słucham, próbuję otworzyć, idę dalej. Skręcałem raz w prawo, raz w lewo zaś innym razem szedłem prosto. Chodziłem tak w nieskończoność. A Może krążyłem w kółko? Wszędzie ta sama kłująca biel, oślepiające światło, te same drzwi. Nie byłem pewny czy to mój mózg płata mi figle czy to rzeczywistość. Miałem dość. Ruszyłem korytarzem docierając tym samym do ostatnich drzwi w tym skrzydle. Resztkami sił walnąłem o nie pięściami, po czym osunąłem się po nich prosto w ciemność.

***

(Newt)

  - Jak myślisz, ile czasu już tu siedzimy? - zapytała.

Wzruszyłem ramionami.
Nie miałem tak naprawdę pojęcia ile czasu minęło. Pokój bez okien nie za bardzo pomagał w obserwacji upływającego czasu.

  - Może pięć dni? - kontynuowała i najprawdopodobniej miała racje.

Posiłki otrzymywaliśmy dwa razy dziennie, naliczyłem ich dziewięć czyli prawdopodobnie był to dzień piąty, ale nie mogłem mieć pewności.
Cała ta sytuacja cholernie działała mi na nerwy. Nie było mowy o tym aby stąd uciec. Czułem się jakby coś zżerało mi mózg. Jak... Jak Pożoga, ale to nie możliwe żebym był chory, bo nie ma już Pożogi. To te ściany! Te cholerne cztery ściany działają w ten sposób na mój mózg.

  - Newt... Newt! Słuchasz mnie w ogóle?

  - Co? - Spojrzałem na nią wyrwany z myśli. Tylko ona trzymała mnie na ziemi, tylko ona pomagała mi nie zwariować. - Możesz powtórzyć?

  - Mówiłam...

  - Co to było do cholery? - zerwałem się na nogi gdy coś uderzyło w drzwi i zsunęło się po nich.

Sonya zakryła dłońmi usta i niepewnie zbliżyła się do drzwi. Nacisnęła klamkę i... I nic. Jak zwykle.

  - Co to mogło być?

  - Nie mam pojęcia - wzruszyłem ramionami podążając w ślady siostry.

  - Może ktoś tam zasłabł i potrzebuje pomocy?

  - Serio cie to interesuje?

  - A ciebie nie? Może ten ktoś umiera.

  - I niech zdycha! - Wydarłem się na całe gardło, tłukąc pięściami w gładką powierzchnię drzwi.

  - Newt! - Złapała mnie za rękę i odciągnęła na bok.

  - Zamknęli nas tutaj! Nie wiadomo co zrobili Thomasowi i czy w ogóle jeszcze żyje - wykrzyczałem jej prosto w twarz. - Czy dociera do ciebie to, że nikt nas nie uratuje?!

  - Minho...

  - Ah tak! Twój Minho, superbohater, który wpadnie tu w pelerynie i nas wyciągnie. Tylko gdzie on jest? Hm?

  - Nie powiedziałbyś tego gdybyś go pamiętał - wyszeptała.

  - Ale nie pamiętam.

Sonya usiadła w najdalszym kącie i przyciągnęła kolana do piersi ukrywając tym samym twarz. Nie miałem prawa na nią naskakiwać. Ona przynajmniej miała nadzieję, której mi brakło, którą się ze mną dzieliła. Jakim prawem próbowałem ją jej odebrać? Po nią miał chociaż kto przyjść. Ja oprócz Tommy'ego i Rachel nie miałem nikogo. Poprawka: oprócz Thomasa, nie miałem nikogo. Żyłem we własnym świecie, który z dnia na dzień się zawalił pozostawiając po sobie same gruzy. Zostałem sam...
Nie, nie do końca sam. Mam Sonye. Straciłem wszystko, ale odzyskałem ją.
'Nie spieprz tego, Newt' powiedziałem sobie w myślach i uklęknąłem przy niej.

  - Przepraszam - wyszeptałem w przestrzeń.

____________________________________

Uh! Wracam 💪

Odrazu mówię, że przepraszam za tak długą przerwę, która po części była moją winą, a po części mojego internetu z którym miałam (no powiedzmy) 'mały' problem :(

Brakowało mi też weny, pisałam trochę inne opowiadanie, poprawiałam to co kiedyś tam pisałam, ale też cierpiałam na brak czasu...

Teraz jestem jeden rozdział do przodu więc jest okey 💪

No więc nic innego mi nie pozostaje jak napisać:
do następnego 😘

PROSZĘ, TOMMY. PROSZĘ. | ✔ ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz