Rozdział 1

7.7K 342 165
                                    

10.11.2017r,

Mam to do siebie, że nie potrafię usiedzieć i piszę wiele rzeczy na raz. Moja wena i wyobraźnia działają zbyt szybko i zbyt niezależnie od siebie, aby skupić się na jednej historii... mam nadzieję jednak, że to nie zniechęci was do poznania opowieści o tym, jak za plecami pewnego dziecka wcale nie staje Starzec tak dobry, że momentami skrajnie hipokrytyczny w swoich poczynaniach, a robi to Bóg Kłamstw. Z dedykacją dla wszystkich osób gotowych znieść moje szalone pomysły. //Sakuja

Rozdział 1

Loki uwielbiał chaos i kochał być w jego centrum. To dlatego znalazł się w Anglii po tym, jak poniósł porażkę chcąc opanować świat. To dlatego nawet się nie zawahał i przeniknął do domu państwa Potter, gdy tylko nakłonił obmierzłego, odtrącającego mężczyznę – Glizdogona – aby zdradził mu, gdzie to miejsce jest. Dom Potterów był niczym centrum chaosu. Na razie spokojne jak środek trąby powietrznej, ale Loki wiedział, że to nie potrwa długo. Czekając aż pozorna sielanka zostanie przerwana, oglądał życie pary czarodziejów i ich małego synka, na którego – sam nie wiedział dlaczego – gdy tylko był gdzieś blisko, raz po raz się oglądał, jakby coś siłą ściągało nań jego uwagę. Pan Potter, co wynikało z obserwacji Boga przemienionego w pająka, był niejakim aurorem. Dużo pracował, a później gdy wracał z tej pracy zmęczony, siedział ze swoją rodziną zabawiając synka magicznymi sztuczkami i patrząc wzrokiem cielęcia na swoją żonę. Lily wydawała się być od niego silniejsza. O wiele. Piękna kobieta o włosach w kolorze płomieni i nienaturalnie zielonych oczach. Chociaż nie był to typ urody jaki go nęcił, Loki musiał przyznać, że młoda matka jest naprawdę urocza, nawet z tymi piegami na twarzy i oczami napuchniętymi od cichego płaczu po nocach przy łóżku syneczka. Jak na osobę w naprawdę strasznej sytuacji... czasami zachowywała się tak dziwnie, że wydawała się sztuczna. I było to dosyć intrygujące, aby pająk chodził za nią ostrożnie, trzymając się sufitu, gdziekolwiek w domu by jej nie było. Patrzył jak sprząta, jak gotuje, jak je, jak zabawia Harry'ego, jak spogląda smutna w taflę lustra, przypatrując się z bólem samej sobie. I wtedy nagle pyk – zobaczył na jej szyi naszyjnik, którego wcześniej nie potrafił zobaczyć. Błyskotkę z wisiorkiem, w którym umieszczono zdjęcie młodej kobiety o rudych włosach i zielonych oczach. Znał tę sztuczkę. Wcześniej nie pomyślał o niej nawet, ale w chwili, kiedy już wiedział, że ona trwa... nie miał już trudności z przejrzeniem i zobaczeniem Lily takiej, jaką była. Miała błękitną skórę ozdobioną charakterystycznymi, ciemnoniebieskimi znakami, włosy czarne jak heban i wyraźne, czerwone oczy.
Była Jotunką piękniejszą niż większość jej podobnych, których Loki wiele zdążył już w swoim życiu zobaczyć.
Co robiła w Midgardzie?
Jak się do Midgardu w ogóle dostała?
Dlaczego poślubiła Jamesa Pottera?
Dlaczego udawała czarownicę?
Lista pytań Boga wydłużała się, ale wiedział, że najprawdopodobniej nigdy nie zdoła uzyskać na nie odpowiedzi. Jego zmysły, bardzo wyczulone na chaos, wszak zazwyczaj osobiście był jego siewcą i piastunem, wyraźnie mówiły, że sztuczna rzeczywistość Potterów - w której mogli udawać normalne małżeństwo mające normalne życie - już długo nie potrwa.
Tydzień później nadeszło Halloween.
Tym razem przyjął własną postać i stał w cieniu dziecinnego pokoju niezauważalny dla nikogo. Wyczuł moment, gdy dusza Jamesa Pottera przepadła, ale był wtedy zbyt zajęty patrzeniem jak młoda Lily przyciska do zatrzaśniętych drzwi przewrócony regał, na którym dotychczas tkwiły dziecięce zabawki. Przez kilka sekund stała w miejscu, jakby w amoku, a potem podbiegła do kołyski i spojrzała wprost w oczy syneczka, którego tam ułożyła, wzrokiem pełnym ognia. Na palcu miała sygnet. Gdy zdjęła go i zaczepiała na wisiorku niemal takim samym jak ten jej, na szyi Harry'ego, mężczyzna dojrzał wyraźnie wygląd całej biżuterii i zaniemówił. To był jego pierścień. Jego własny pierścień z runą zimy – jedyny prawdziwy podarunek jaki kiedykolwiek otrzymał od Odyna jako ojca!
Powierzył go jednej ze swoich kochanek, słodkiej Un, której rozkoszne krzyki sprawiały, że czasem pragnął pozostać na wieczność w jej objęciach, aby wciąż i wciąż doprowadzać ją do skraju szaleństwa. Ah, od tamtego czasu minęły prawdziwe wieki.
Gdy z hukiem powstała dziura w ścianie i czarnoksiężnik wkroczył do pokoju, on zbliżył się do kołyski. Miał nachylić się do dziecka, ale zahipnotyzowała go Lily rozpryskując krew spływającą z ran na dłoniach dookoła siebie. Czarnoksiężnik się śmiał, a on patrzył z podziwem i dziwną dumą jak przez kilka krótkich uderzeń serca na podłodze ujawniają się runy, które najwyraźniej wyryto na niej już jakiś czas temu, jeszcze zanim przybył do tego domu, aby obserwować rozwój chaosu.
Zielony promień zaklęcia pomknął w jej stronę, odbijał się w jej oczach gdy odchylała głowę, aby ostatni raz spojrzeć na swoje dziecko. Zobaczyła go – jej źrenice rozszerzyły się w szoku, po poliku ściekła jedna łza. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć i... upadła na ziemię pozbawiona życia.
„Ojcze" – usłyszał to, chociaż nie zostało wypowiedziane. Słowo to zawisło w powietrzu i jednocześnie ugodziło go wprost w serce. A ona umarła. Tuż przy nim, tuż przed nim... Umarła i nie mogła już nic wyjaśnić.
Zostało dziecko.
Loki nie był specjalnie ckliwy, ale nie co dzień słyszy się od kogoś, że jest się jego rodzicem. Chociaż nie wiedział jak znalazła się w Midgardzie ani dlaczego nigdy nikt nie poinformował go o tym, że ona w ogóle istnieje... był pewien, że Lily Potter nie przez przypadek nazwała go ojcem. Była w pełni świadoma, że to robi, chociaż nie udało jej się to tak, jakby pewnie chciała przemówić w ostatnich sekundach życia.
-Avada...
Zamglonym wzrokiem spojrzał na różdżkę skierowaną wprost w pierś maleńkiego Harry'ego, który milczał jak zaklęty patrząc wielkimi oczętami na martwe ciało matki.
Ona nie kłamała. A on był jego wnukiem – przedstawicielem kolejnego pokolenia z jego własnej krwi!
Bóg nie pamiętał już kiedy ostatnim razem wpadł w taki szał i pozwolił ponieść się instynktowi z taką mocą jak w tamtej chwili. Machnął swoim berłem i niebieski promień wielki jak ostrze kosy przeciął pokoik dziecięcy przemierzając go, a potem z nieprzyjemnym plaśnięciem wbił się w ciało czarnoksiężnika i wraz z nim przeleciał przez dziurę w ścianie, robiąc nową w następnej. Lód z łoskotem i trzaskiem porósł kawałek korytarza, rozrywając drewnianą podłogę i ściany.
Harry wydał z siebie pierwszy odgłos przypominający płacz – nachylił się nad kołyską i wyjął go stamtąd, unosząc z łatwością i przytulając do piersi.
-Idziemy stąd – powiedział, odwracając się w stronę okna kiedy do jego uszu dotarł huk zapadającego się, pod ciężarem osiadającego nań lodu, dachu. W przebłysku rodzicielskiej odpowiedzialności machnął berłem, przywołując jakieś wiktuały służące do opieki nad dzieckiem i wepchnął je, maleńkie jak guziki, do kieszeni swojego płaszcza. Okno otworzyło się przed nim – wyskoczył przez nie z gracją, stanął na grubej gałęzi rosnącego za oknem drzewa, a potem ruszył w powietrzu przed siebie z pomocą swoich latających butów. Musiał ululać dziecko i w tym czasie dotrzeć do swojego chwilowego miejsca zamieszkania.

Od kiedy pojawił się w Anglii i zanim zatrzymał się w domu państwa Potterów, Loki rezydował sobie w wygodnym apartamencie w pięknej, bardzo starej kamienicy w jednej z magicznych bogatszych dzielnic. To właśnie tam zabrał małego chłopczyka, którego główka kiwała się sennie w górę i w dół, co jakiś czas opierając mu na ramieniu, ale oczęta za nic nie chciały się zamknąć. Zrezygnowany bóg najpierw zmniejszył berło i owinął wokół ręki w formie migoczącej bransolety rzucającej się w oczy dużo mniej i bardziej poręcznej w świecie, gdzie wszędzie wokół byli ludzie, którzy wprost uwielbiali się czepiać, narzekać oraz sprawiać innym problemy, a potem wyczarował łóżeczko zaraz przy swoim łóżku w sypialni i ułożył tam Harry'ego.
-Pora spać, brzdącu – powiedział, okrywając go kocykiem z futra i gładząc palcem po policzku.
Stał tak, wciąż głaszcząc i milcząc przez kolejne dziesięć minut, dwadzieścia, czterdzieści, godzinę... W końcu westchnął ciężko, wyprostował się i odwrócił, aby iść sobie nalać coś do picia. Bum, jakby w dziecko wszyscy diabli wstąpili. Wycie było przerażające, dokładnie tak Loki zapamiętał odgłosy wydawane przez małych Jotunów w Jotunheimie, kiedy odwiedzał swoje kochanki.
Cofnął się i znów nachylił. Natychmiast poczuł niekoniecznie przyjemny zapach i z jękiem rezygnacji odsunął kocyk, a później wziął chłopca na ręce i przeniósł na naprędce zmajstrowany magicznie przewijak. Zmieniając brudną pieluchę naprawdę cieszył się, że mały ma już rok i wkrótce nadejdzie czas chodzenia, a wraz z tym używania nocnika.
Nie, żeby podobała mu się idea czyszczenia nocnika, ale z dwojga złego wolałby to niż pieluchy.
-Spokojnie, spokojnie – mamrotał, przyglądając się pojemniczkom przyniesionym z domu Potterów, które lewitowały dookoła razem z mokrymi chusteczkami, pudłem pieluch i innymi małymi szpargałami. Niepewnie złapał za jakiś kremik, którego używała Lily (widział to już), talk... - Nie płacz, zaraz cię – co Lily robiła po przewijaniu malucha zanim zasypiał? – nakarmię – dokończył po chwili namysłu, zapinając czystą pieluchę na małym, wijącym się ciałku. Korzystając z dogodnej dla siebie sytuacji i pozycji, Harry rozglądał się na wszystkie strony zielonymi oczętami, kręcąc przy tym głową tak szybko i zwinnie, że Bóg mimowolnie kojarzył to z ruchami węża.
-Ma-ma.
-Lulu – mruknął łagodnie, nie mogąc się oprzeć i posyłając wnukowi łagodny uśmiech. – Lu-lu, Śnieżynko.
Chłopiec jakby zrozumiał, że to nowe słowo jest bardzo czułe i przeznaczone specjalnie dla niego, uśmiechnął się rozbrajająco, prezentując przy okazji światu swoje kilka pierwszych ząbków.
-Ma-ma!
-Nie, nie jestem mamą. Ja jestem – i co miał mu powiedzieć? „Jestem Loki"? Mowy nie ma, aby się tak do niego dziecko zwracało! Ale „jestem Dziadkiem" też było wykluczone, wcale nie wyglądał tak staro i nie miał zamiaru pozwolić, żeby ktokolwiek słyszał jak mały chłopiec krzyczy do niego „dziadku, dziadku!" wskazując w sklepie paluszkiem zabawkę albo tabliczkę czekolady. Teraz jeszcze Harry był za mały, ale takie szkraby szybko rosną... - Jestem tata. Rozumiesz mnie, Śnieżynko? Ta-ta.
Przez chwilę zmarszczył brwi i jego buzia nabrała nieodgadnionego wyrazu pełnego niezdecydowania i podejrzliwości, których nikt by nie szukał u takiego skarba. Patrzył, oczka świeciły, brewki były zmarszczone tak jak śliczny i drobny nosek.
-Ta-ta – powiedział w końcu, bardzo powoli, jakby mówienie tego w tej chwili wydawało mu się zbyt dziwne albo nie chciało się udać tak po prostu, bo ludzie czasem czegoś nie mogą zrobić i tyle, i nie ma żadnej konkretnej przyczyny; chociaż tym razem akurat mogła być. Harry przecież miał już tatę i znał go dobrze, i wiedział jak wygląda. I dlatego właśnie nie czuł się za pewnie nazywając tak Lokiego... Ale Loki był cierpliwy i wiedział, że chłopiec przywyknie, bo był jeszcze maleńki i miał przed sobą całe życie. I potrzebował, żeby ktoś szedł obok lub za nim i chociaż próbował wskazywać, którędy będzie łatwiej iść.
-Czas coś zjeść – zarządził zdecydowanie. Wsunął między pełne usta dziubek przywołanej butelki, tej samej, którą jeszcze Lily uszykowała zanim do domu wtargnął czarnoksiężnik i zginęła. - A potem lu-lu.
Miał nadzieję, że chłopiec nie będzie miał problemów ze spaniem.
Nie znosił wstawać w nocy.
Wstawanie rano przeklinał gorzej niż głupie pomysły Thora, ale wstawanie w nocy?

ŚnieżynkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz