ROZDZIAŁ CZWARTY.

280 25 3
                                    

   Drzwi otworzyły się z hukiem, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Andy Baxter rozejrzał się po wnętrzu speluny, w której przebywały największe zakały tego miasta. Powolnym krokiem zbliżył się ku ladzie, przy której siedziało kilkoro facetów sączących piwo ze szklanych kufli. Spojrzeli na niego podejrzliwie, gdy tylko położył swoje zabliźnione ręce na blacie. Morderczym wzrokiem zmierzył patrzących na niego ludzi.

   - Hej, kelner. - Zawołał, posyłając mu szyderczy uśmiech.

   - Baxter. Co za diabeł cię tu przywiał? Myślałem, że już dawno wąchasz kwiatki od spodu.

   - Dzięki, że we mnie wierzysz.

   - Nawet najwięksi skurwiele kiedyś umierają Baxter.

   - Jak widać na mnie jeszcze przyjdzie czas.

   - Takich jak ty nawet sam szatan nie chce.

   - Cóż za wspaniały komplement - prychnął.

   - Czego tu szukasz?

   - Przyjaciół.

   - Twoi przyjaciele już dawno o tobie zapomnieli. Prawdopodobnie większość z nich siedzi teraz w pierdlu - prychnął.

   - Aż dziwne, że ciebie nie przyskrzynili.

   - Oh, nigdy nie miałem z tobą nic wspólnego. Jestem uczciwym człowiekiem i uczciwie zarabiam pracując w najbardziej uczciwy sposób jaki się da w tej zapyziałej dzielnicy.

   - Szkoda tylko, że łączą nas więzy krwi - odwrócił się plecami do niego. - To co, kto mi jeszcze pozostał?

   - Ratvenko, Barthez na pewno - odparł. - Możliwe, że znajdziesz jeszcze Hoover'a cała reszta siedzi w pudle. Tak załatwiłeś swoją rodzinkę.

   - Mówi to facet o takim samym nazwisku - prychnął.

   - Skazałeś ich na więzienie Andy. Przez swoje idiotyczne zachcianki.

   - Co chcesz przez to powiedzieć?

   - Jordie by tak nie zrobił.

   - Nie waż się więcej wymawiać przy mnie jego imienia. - Syknął, łapiąc brata za kołnierz. - Nienawidziłem sukinkota.

   - Bo był lepszy od ciebie? - Patrzył prosto w jego szaro błękitne oczy. - Wszyscy o tym wiedzą.

   - Pierdol się Archie. - Puścił go i skierował się do wyjścia.

   - Podobno Lavelle też gdzieś się jeszcze panoszy.

   - Ah, Olivier - uśmiechnął się. - Dzięki barciszku, wreszcie się na coś przydałeś.

   - Beze mnie już dawno byłbyś martwy! - Krzyknął za nim, gdy ten wychodził z lokalu.

૪૪૪

   Tymczasem Olivier właśnie wracał do domu po kolejnym bezsensownym dniu pracy. W sumie to póki co nie miał nic do roboty więc mógł spędzić dzień z Aną, jego dziewczyną, jedyną osobą, która była w stanie darzyć jakimkolwiek uczuciem poza odrzuceniem. Była dla niego niczym dobry narkotyk, dzięki któremu można oderwać się od szarej rzeczywistości.

   Jednak nigdy nie powiedział jej o sobie całej prawdy. Zataił przed nią to, czym się zajmował, gdy jeszcze żył na ulicy, ani tym bardziej, jak dostał się do policji.

   Uciekał przed goniącym go gliną przez jakieś ogródki. Biegł co sił w nogach starając się zgubić biegnącego za nim mężczyznę, który sapał coś do krótkofalówki. Bez wątpienia siedemnastoletni Olivier był od niego dużo zwinniejszy i szybszy, ale gliniarz miał gdzieś resztę sowich ludzi, a on był sam jeden. W każdej chwili mógł wpaść w pułapkę i zostać otoczony przez bandę natrętnych psów.

Killer QueenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz