Rozdział dwudziesty drugi

8.7K 302 84
                                    

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Hermiona była sfrustrowana. I smutna. I zgaszona, rozdarta, niespokojna. Jednak frustracja wygrywała zdecydowanie. Stukała piórem w pergamin, na którym widniał coraz większy kleks, i patrzyła tępym wzrokiem w kominek, rozmyślając.

Powiedział, że ona nie może wszystkiego objąć rozumem, a mimo to próbowała zrozumieć. Bo musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie tego, co się działo między nią a Draco Malfoyem. Nie miała już kilkunastu lat, nie potrafiła bezmyślnie poddać się hormonom tylko dlatego, że miękły jej nogi. Motyle w brzuchu? Były, wręcz bombardowały ją od środka, ale mogła to znieść. Spocone dłonie i drżące usta? Tak, cholera, czuła to, jednak umiała z tym walczyć. To, czego zignorować nie potrafiła, to ta irytująca tęsknota, ta pustka, kiedy zbyt długo go nie widziała. W jakiś sposób uzależnił ją od siebie, chciała być blisko niego, słuchać go, patrzyć mu w oczy, śmiać się z nim i kłócić. Mogła zapierać się rękami i nogami, ale Draco Malfoy był jej po prostu potrzebny do normalnego funkcjonowania. Musiała czuć, że wszystko jest w porządku, że nie dzieli ich mur złości i gniewu.

Tak było teraz. Potraktowała go paskudnie, wypraszając z mieszkania w odpowiedzi na jego wyznanie, i czuła się bardziej niż podle z tego powodu. Szukała sposobu, żeby jakoś mu to wyjaśnić, przeprosić, tylko że istniał tylko jeden – przyznać, że aż ściskało ją ze strachu, gdy czuła zbyt duże zaangażowanie.

Ale czy nie miała prawa się bać? Merlinie, była kobietą przed trzydziestką, zdecydowaną wejść z kimś w relację tylko wtedy, gdy uwierzy, że stworzy prawdziwy i mocny związek. Miała dwie wielkie ambicje: pracę i posiadanie rodziny. O ile tę pierwszą realizowała z uporem, druga zdawała się być bardzo odległym, mglistym marzeniem. Zwłaszcza teraz, gdy na jej drodze stanął Draco Malfoy, ktoś, kto jedynie mógł namieszać w jej życiu.

Złamała stalówkę pióra, nawet nie czując, że przycisnęła ją do pergaminu tak mocno. Zniesmaczona odrzuciła pióro na bok i wstała, sięgając po żakiet. Zmarnowała cały ranek, zbyt zamyślona, żeby zrobić coś pożytecznego. Już widziała, jak nadrabia zaległości w weekend, zasypana dokumentami.

Idąc korytarzem, z daleka dojrzała Draco, stojącego przy biurku sekretarki. Nie widział jej, patrzył nieobecnym wzrokiem w stronę okna. Szybko ruszyła do windy, jej głupie serce znowu zaczęło galopować. Wsiadła do kabiny, oparła czoło o zimną ściankę i próbowała wyrównać oddech.

Dlaczego? Dlaczego czuła się jak pozbawiona rozumu idiotka, gdy był w pobliżu? Czemu uciekła, zamiast zatrzymać się i porozmawiać z nim?

*

Nim dotarła do salonu Pansy Parkinson, zdążyła porządnie naubliżać sobie od podłych tchórzy. Wchodząc do środka, musiała mieć wyjątkowo zniesmaczoną minę, gdyż Pansy obrzuciła ją zdziwionym wzrokiem, po czym parsknęła:

- Na Salazara, Granger, nie mam zamiaru kroić ciebie tylko materiał na twoją suknię. Kawy?

Hermiona potaknęła i rozejrzała się po przestronnym wnętrzu. Od środka salon wydawał się być o wiele większy, pewnie dzięki czarom. Ruszyła w stronę niskiego stolika dla klientów, ale Pansy pokręciła głową i wskazała jej drzwi za kontuarem.

- Wypijemy w mojej pracowni – powiedziała. – Potrzebuję chwili oddechu.

- W porządku – zgodziła się Hermiona, ruszając za czarownicą.

Pracownia Pansy okazała się równie przestronna i zaskakująco jasna.

- Czy Ślizgoni nie potrzebują rolet grubości galeona, żeby w ogóle wstać z łóżka? – zapytała Hermiona, patrząc w odsłonięte, bardzo duże okno.

UkładyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz