Rozdział 4

2K 175 6
                                    

Lauren

Pozwoliłam sobie na krótki pół sen; na prawdę tego potrzebowałam. Objęłam nogi, podciągając kolana pod brodę. Oparłam głowę o ścianę i przymknęłam powieki; byłam potwornie zmęczona. Dłonie drżały mi z wyczerpania, co tylko utrudniało zaśnięcie. Na szczęście, po jakichś kilkudziesięciu minutach, powędrowałam do krainy snów.

Nie widziałam nic, poza gęstą, bezkresną mgłą. Nie byłam w stanie dostrzec nawet czubków własnych butów. Wyciągniętymi przed siebie rękoma, próbowałam coś chwycić. Niestety, nic nie znalazłam. Postanowiłam iść do przodu, przed siebie. Stanie w miejscu na pewno nie przyniosłoby żadnych efektów. Czekanie na cud zdecydowanie się nie opłacało.

Widoczność była bardzo ograniczona, ale nieustannie stawiałam kolejne kroki. Uparcie dążyłam do bliżej nieokreślonego celu. Wtem, niespodziewanie, usłyszałam wołanie.

- Lauren! - odezwał się, gdzieś w oddali, znajomy głos. 

Rozejrzałam się, w poszukiwaniu twarzy. Szukałam źródła dźwięku. Niestety, nikogo nie widziałam. Pragnęłam, żeby mgła zniknęła.

- Lauren, to ja! - już wiedziałam kto mnie wzywał, chociaż wciąż był poza zasięgiem mojego wzroku.

- Tato? - próbowałam odkrzyknąć, ale zamiast tego, wydałam z siebie jedynie słabe charczenie.

Kroki. Ciężkie buty stąpały po twardej posadzce. 

Odwróciłam się i zobaczyłam zarys męskiej sylwetki. Pobiegłam, najszybciej jak umiałam, w jego stronę. Na prostej drodze, potykałam się o własne nogi, ale wstawałam i biegłam dalej. W końcu, twarz ojca była wyraźnie widoczna. Na mój widok, wyszczerzył zęby i wyciągnął ręce przed siebie. Rzuciłam się mu na szyję, momentalnie czując szczęście. Ogarnęła mnie nieograniczona radość i poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo mi brakowało. 

Puścił mnie dopiero po chwili. Położył dłonie na moich ramionach, przybierając poważną minę.

- Słuchaj mnie - powiedział krótko. - Uciekaj stąd, to złe miejsce. Pamiętaj czego cię uczyłem.

Nie do końca wiedziałam o czym mówił, ale posłusznie przytaknęłam.

- Uciekaj - powtórzył. - Już!


Gwałtownie otworzyłam oczy. Otarłam czoło z pojedynczych kropelek zimnego potu. Cholernie realistyczny sen, a jednocześnie tak nierealny.

Chwilę później, zorientowałam się, że nie jestem sama.

Na twarzy Michaela widniał pół-uśmiech. Kiedy zobaczył, że się przebudziłam, wstał i włożył ręce do kieszeni swojej skórzanej kurtki.

- Wychodzimy - oznajmił. - Bądź grzeczna.

Zachichotał kpiąco pod nosem, po czym wyszedł.

Odprowadziłam go wzrokiem do drzwi i zaraz po tym, jak opuścił pomieszczenie, zbliżyłam się do krat w miarę możliwości. Wytężyłam słuch. Usłyszałam głośne trzaśnięcie frontowych drzwi.

Nie chciałam zwlekać. Drżącą dłonią sięgnęłam do włosów, próbując wygrzebać z nich wsuwkę. Kiedy już ją złapałam, zaśmiałam się nerwowo. Mój plan był absurdalny, ale tata ze snu podpowiedział mi, że muszę spróbować. Nie chciałam gnić w celi do końca życia, a skoro zostałam sama, mogłam próbować uciec.

Zaczęłam grzebać wsuwką w zamku celi. Nic. Wykrzywiłam jeden z jej końców i ponowiłam próbę. Wciąż zero efektów. Zgrzytając zębami, powykrzywiałam ją byle jak, żeby chociaż trochę przypominała klucz. Ponownie wcisnęłam kawałek metalu do dziurki od klucza i, ku mojemu zdziwieniu, usłyszałam ciche kliknięcie. Pchnęłam drzwi - uległy bez problemu. Poczułam, napływające do oczu, łzy szczęścia. Nie wierzyłam, że poszło tak łatwo. Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem, ale zdusiłam go w sobie. Poziom adrenaliny nagle wzrósł, chociaż miałam pewność, ze nikt mnie nie przyłapie na gorącym uczynku.

Mask • Michael CliffordOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz