Ojcze

928 140 78
                                    

Jaskinie Małej Francji były ponurym miejscem.

Powietrze było stęchłe, wszechobecna wilgoć oraz zapach, który ciężko było ścierpieć – na samą myśl wywoływał nudności, czasami wymioty. Pozbycie się go równało się z niemożliwym, dopóki do grót wrzucano zwłoki; świeże, stare, w stanie zaawansowanego rozkładu, to nie miało znaczenia. O dziwo smród śmierci, zmasakrowanych ciał nie był tym najgorszym. Prawdziwe źródło sięgało głębiej w dół, w bezdenną otchłań.

Akolici przechodzili po kamiennych mostach, w milczeniu, z głowami pochylonymi ku ziemi. Woda kapała ze sklepienia, po ścianach spływały strumyki uciekające w podziemne korytarze. Co jakiś czas rozlegał się czyjś krzyk, błagający o skrócenie cierpienia, o śmierć.

To już jutro, pomyślała Matka. Dlaczego się nie cieszą?

Westchnęła głośno, teatralnie machnęła ręką, a sługa pospieszył ku niej. Przysunął się blisko, ukłonił się i czekał. A czekał chwilę. Matka nie wiedziała co mu przekazać, poza faktem, iż nie była spokojna. Przeczesała włosy, spochmurniała, ale ostatecznie szepnęła mu do ucha:

— Chcę ją zobaczyć — oznajmiła.

Usłyszała jego błyskawiczną myśl – To przeciwko tradycji? – prychnęła, policzkując go z całej siły. Na jego twarzy pozostał czerwony ślad, jednak sługa nie zareagował w żaden sposób. Ani krzty zawahania, wciąż ten sam pokorny wzrok.

— Chcę. Ją. Zobaczyć. — Wstała z kamiennej sofy.

Była wysoka, przerażająco wysoka. Żaden śmiertelnik nie dorównywał Matce we wzroście, ni sile, ni władzy. Sługa ukłonił się jeszcze niżej.

— Oczywiście, Matko.

/ / / / /

Deszcz nie przestawał padać. Uderzał w dachy budynków, w chodnik, w rzekę, płynącą wzdłuż polany. Woda sięgała już brzegów. Szósty dzień ulew, pogoda była bezlitosna.

Nadchodzi powódź, prawda Ojcze?

Chyba nie jestem gotowa. To już jutro, a nie mam pojęcia co myśleć. Chciałabym, żebyś już wrócił. Tęsknię.

Nagle krople, nim trafiły na twarde podłoże, zamarzały. Grad trzaskał silniej, groźniej, jakby zwiastując kolejną katastrofę.

Córka uśmiechnęła się ponuro, kręcąc głową.

— To przynosi pecha, nie pamiętasz? — zapytała.

— Wiesz, chyba nie. A przeżywałem to już, hm, trzy tysiące razy?

Syn stanął obok niej. Czarne włosy, niczym maź, zasłaniały jego twarz oraz spływały po ramionach. Okrył się dokładniej ciemnym płaszczem.

— Nawet ja nie pamiętam ich wszystkich — odpowiedziała. — W koszmarach widzę twarze. Tylko je pamiętam. Zliczyć już nie potrafię.

Rytuał Dziedziczenia. Poznam kolejne naczynie. Kolejne ciało.

Kolejną twarz.

— Jeśli to cię pocieszy, to wydajesz się najbardziej ludzka z nas wszystkich.

— Dziękuję, Bracie, choć wątpię, żebyś miał rację. To tylko iluzja.

— Wciąż jesteś moją Siostrą — wyznał, choć zawahał się. Córka to wyczuła.

Ojcze, co powinnam zrobić? Wiem, że tego pragniecie. Wiem, że mnie kochacie, ale nie jestem pewna, czy Wasza prawdziwa Córka wciąż żyje.

Odrzuciła od siebie negatywne myśli. Miała nadzieję, wierzyła... nie, wiedziała, że Matka i Ojciec dbają o nich. Wiedzą, co dla nich najlepsze i nie chcą ich stracić. Musiała im zaufać, jak zawsze to robiła. Uśmiechnęła się, mimo bólu, który odczuwała. Skóra zaczynała pękać, była też przerażająco głodna – do tego stopnia, że gdy zwróciła się na brata, zaczęła ekscytować się nim, niczym wieczorną biesiadą. Kochała go.

— Przygotowałam dla Ojca prezent, przekażesz Mu, jak jutro wróci? — spytała, sięgając po ozdobne pudełeczko.

Syn wziął je do ręki. Było niewielkie, lecz ciężkie. Wykonane z wielu rozmaitych metali, w niewielkich otworach znajdowały się zębatki, sprężyny i odłamki kolorowego szkła. Otworzył je ostrożnie.

W środku znajdował się monokl. Najzwyczajniejszy monokl, z lekko pozłacaną obręczą, czarnym łańcuszkiem. Był piękny w swojej prostocie.

— Jestem pewien, że Mu się spodoba.

— Wiem.

Może i nie jestem gotowa, ale muszę to zrobić. Nie wyobrażam sobie życia bez Ciebie, Ojcze, a niszcząc mą duszę, niszczę swe życie.

Powstrzymajmy kataklizmy, razem, Ojcze. 

Biała zorza (ZAKOŃCZONE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz