Córko

609 117 55
                                    

— Coś ty zrobił?! — Matka wrzasnęła na Ojca.

Leżała na ziemi, trzymając w ramionach bezwładne ciało młodej dziewczyny. Drżącą dłonią przeczesywała jej jasne włosy, ocierała czarną ropę z delikatnych policzków.

Ci, którzy zdołali przeżyć, w ciszy obserwowali zdarzenie. Akolici skryci pod kapturami, trwali w nieruchomych pozycjach, mimo piekących tatuaży na gałkach ocznych. Musieli wytrwać; nie chcieli się narazić.

— Musiałem to zrobić — odpowiedział Ojciec. Stał tuż obok nich, dzierżąc zakrwawiony sztylet.

— Zrujnowałeś wszystko. Zrujnowałeś nasze dziecko. Jesteś potworem.

Matkę przepełniała nienawiść, ściskała martwe ciało kobiety, wpatrując się w męża. Powietrze dookoła niej zakłębiło się, stało się gęste, gorące i nie do wytrzymania dla śmiertelników. Pojedyncze gwiazdy zaczęły lśnić, emanować bolesnym dla oczu blaskiem. Otaczały jej postać, orbitowały z zawiłą prędkością.

Skóra zwłok natychmiast została sparzona.

— Ty jesteś potworem — syknął Ojciec. — Spójrz, do czego doprowadziłaś!

Matka zamarła, dopiero teraz czując jak ciało dziewczyny topiło się w jej dłoniach. Naskórek ciągnął się po jej palcach, ropa wypływała zewsząd. Popadła w histerię. Płakała i krzyczała, szepcząc do dziewczynki. Gładziła jej twarz, rozdrapując, zniekształcając.

— Przepraszam, przepraszam. Tak bardzo przepraszam. — Pochyliła się jeszcze niżej, a otaczające ją gwiazdy przeobraziły się w świetlistą tarczę, w świetlistą zasłonę, za którą skryła siebie oraz swój czyn. Było jej wstyd.

Ojciec odwrócił się, gdy do sali wbiegło rodzeństwo. Spojrzał wpierw na Syna, wyglądał ponuro, potem na Córkę, uśmiechała się smutno. Podbiegł do nich natychmiast, pomieszczenie zadrżało, akolici cofnęli się do tyłu. Przytulił ich.

— Córko, musiałem, przepraszam.

— Zrobiłeś, co musiałeś, Ojcze. Jestem ci wdzięczna.

— Zabiłem cię...

— Nie. Ja umarłam wieki temu. Razem z moim pierwszym ciałem.

Syn spojrzał na barierę światła.

— Co z Matką? — zapytał.

— Jeszcze nie wiem. Dajmy jej czas. Chodźmy dzieci.

Wyszli z sali, objęci ramionami.

Jeden z akolitów odważył się ruszyć, wyszedł naprzeciw reszcie. Ściągnęła kaptur z głowy. Kobieta wpierw spojrzała na sylwetki oddalającej się rodziny, następnie na samotną Matkę, pogrążoną w rozpaczy. Uśmiechnęła się. Była tak blisko, to była jej jedyna szansa.

Wyszła jej więc naprzeciw. Musnęła zasłonę dłonią, nie zwracając uwagi na parzący ból. Wytrzymała parę sekund, bariera otworzyła się. Wewnątrz Matka trzymała pozostałości człowieka, delikatnie głaszcząc mięsistą czaszkę, której oczodoły były głębsze, niż rozpacz. Zerknęła na akolitkę.

Wyciągnęła dłoń w jej kierunku.

— Córko? — zapytała cicho Matka.

— Tak, Matko? 

Biała zorza (ZAKOŃCZONE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz