Rozdział 25 cz 2.

1.8K 131 22
                                    

5 Lat później. 

Kolejna filiżanka kawy, wylądowała w moich dłoniach. Ludzie nawet nie pytali, starając się nas ugościć jak nikogo. Moja Julia uśmiechnęła się znad swojej, podnosząc ją do ust. Gdy pojawialiśmy się, w kolejnym zrujnowanym gospodarstwie spodziewano się garniturów i garsonek. A my mieliśmy na sobie robocze ciuchy i stetsony na głowach. To już czterdzieste gospodarstwo, które wizytowaliśmy. Czasami mieszkaliśmy z nimi po pół roku, a czasami tylko kilka tygodni. Te było wyjątkowo nędzne. Obłażący tynk, chude dzieci, wykończeni rodzice. 

- Więc jaką ilością ziemi dysponuje tu pan? - Zapytany wbił oczy w dłonie. 

- Nie wiem. - Wyszeptał. 

- Panie Smith? - Byłem zaskoczony. - Jak to pan nie wie?

- Jestem tu od dwóch tygodni, przedtem pracowałem w korporacji, ale mamy za dużo dzieci, żona zachorowała, leki pochłonęły wszystko co mieliśmy. Wtedy usłyszałem o tym gospodarstwie, zarząd parku oddał je nam za darmo, dostaliśmy zwierzęta i trochę żywności. Tylko my nie umiemy się nimi zająć. Kozy padły. Mamy króliki. - Kurwa mać, zakląłem w myślach. 

- Kto państwa tu przywiózł? Kto dał zwierzaki bez przeszkolenia? Nazwisko. - Warknąłem. Przerażony potoczył po mnie wzrokiem. Julia delikatnie dotknęła mojej dłoni. 

- Panie Smith, mój mąż jest wściekły na nieodpowiedzialnego dostawcę, a nie na pana. Proszę się nie denerwować. Naszą rolą jest pomagać. Nie zamierzamy sprawiać państwu kłopotów. - Uśmiechnęła się czarująco. - Musimy znać nazwisko, żeby ukrócić takie postępowanie. Szkoda, żeby zwierzęta padały. Kiedyś sami mieliśmy taki trudny początek. To wszystko jest do ogarnięcia, jeżeli wie się jak. - Zazgrzytałem zębami wściekły. Pięć lat, wędrujemy i nadal spotykamy się z takim gównem. Połaci ziemi, która na siebie nie zarabia i nie daje dobrych plonów. Żywność nie bierze się  z nieba czy z supermarketu, bierze się z ciężkiej pracy rąk, z mądrego zarządzania i cierpliwości. Odetchnąłem ciężko. Julia pogłaskała mnie po ręce. Popatrzyła mi czule w oczy.

- Rule, ja wiem że się wściekasz. Ale im trzeba pomóc, a potem ukarzemy winnych. Ile zwierząt im wystarczy na początek? Jakie warzywa łatwo obsiać. To musisz z nimi omówić. - Wziąłem komunikator w dłoń, idąc na zewnątrz. Eva odebrała po drugim sygnale. 

- Cześć tatku. -Zachwycony jej głosem uspokoiłem się. - Przyjedziecie na święta? Mam dla was niespodziankę. 

- Tak kochanie. Na razie trafiliśmy w samo gówno. Świerzy osadnicy. Potrzebuję sześciu kóz. Dwie dające mleko i cztery młode, plus koziołek, weź jakiegoś od któregoś z moich braci. Ci ludzie tu. - Westchnąłem ciężko. - Eva to nędza. Puste gospodarstwo, zwierzaki padły, nie ma ogniw, jedynie woda. Potrzebujemy wszystkiego. Poproś rodzinę o zrzutkę i wyślij mi tu. Musimy im pomóc bo oni już nie mają gdzie uciec. 

- Dobrze tatku. Wyślę ci wieczorem listę zdobyczy. Żywność też? - Zapytała cicho. Nie pierwszy raz to robiliśmy. 

- Tak kochanie. Co tylko możemy dać, kury, warzywa. Nasiona. Materiały do tynkowania. - Sapnęła, zaskoczona. Odwróciłem się ukazując jej to co było w tle. 

- Jasna cholera. - Wyszeptała nabożnie. - Wiesz co. Wezmę Alana i przyjedziemy, to zbyt wiele, żebyście sami dali radę w kilka tygodni. Richard zostanie na placu boju. Przystawia się do córki Gnata. - Zachichotała. Oż kurwa. 

- Żartujesz. 

- Nie tatku. Gnat zgrzyta zębami, ale ciotka olewa sytuację. I ma rację i tak to niewiele da, jeżeli zechcą być razem. Za nikogo życia nie przeżyjesz. Pozbieram to, wyślij mi adres. Dawno razem nie pracowaliśmy, będzie fajnie. - Moja szalona córka. Tak czasami przypominała mi swoją imienniczkę. Twardą, cudowną kobietę, która pomimo piekła młodości mogła nazwać swoje życie cudownym. 

- Czasami tak bardzo przypominasz mi swoją prababcię. - Powiedziałem wzruszony. - Jesteś jak ona pełna współczucia, a jednocześnie zawsze gotowa by pomóc innym. 

- Dziękuję tato. Być porównywana do Snow to zaszczyt. Była absolutnie wyjątkowa. Widzimy się jutro wieczorem. Trzymaj się tatku. - Roześmiałem się radośnie. Będzie jak za starych dobrych czasów. Julia czekała na mnie na ganku. 

- Chodź, musimy pojechać na zakupy. Oni mają pustą spiżarkę. Biedni ludzie. Po drodze zadzwonię i dowiem się kto tu odpowiada, za osiedleńców.  Ten  człowiek nie nadaje się do tej pracy. - Warknęła. 

- Eva jutro przyjedzie. - Rzuciłem z uśmiechem. Julia rozpromieniła się jak słoneczko. 

- To cudownie. Najlepsze wieści od lat. 

Następnego dnia, mieliśmy w miarę oczyszczone podwórze, połatany płot. Zamontowane zamki w drzwiach stodoły. Julia gotowała w ognisku, czekając cierpliwie na dostarczenie nam niezbędnych rzeczy. Nasza wielka ciężarówka, z olbrzymią naczepą wtoczyła się na podwórze. Eva wyskoczyła z kabiny pędząc do mnie jak torpeda. Wysoka jak ja, smukła jak jej matka ręką podtrzymywała niewielki brzuszek. Alan wypadł za nią wrzeszcząc zwolnij kobieto. Zaśmiałem się w głos. 

- Jesteś jak twoja matka, też biegała z tobą w ciąży. - Uniosłem ją w górę ciesząc się i przytulając jak wariat. Alan miał w sobie krew Indian, co było po nim widać. Ciemnoskóry o czarnych długich włosach, dumnie wyprostowany i umięśniony jak ciężarowiec. Był cudownym facetem, chociaż zbyt poważnym jak na mój gust, ale za to Eva była jak wesoły bączek, równoważyli się. Nastąpiło powitanie, wymienialiśmy się wieściami, przytulaliśmy zapominając o bożym świecie. Rodzina Smith stała z szokiem wypisanym na twarzy. Eva przedstawiła się wskazując na ludzi uwijających się przy ciężarówce.

- Przywiozłam praktykantów. - Machnęła ręką w kierunku ciężarówki. - To z naszej akademii. Nie mają rodzin i palą się do roboty. Pomogą nam, jeden z nich chce tu zostać. - Pan Smith spojrzał na niego z szokiem. Młody człowiek przywitał się i przedstawił. Znałem go.Jeb  Grant nie miał rodziny od lat pracował u nas, znał się na robocie. Był jednym z dzieci wychowanych w domu Furii, jego ojciec zabił jego matkę wkrótce po jego szesnastych urodzinach. Angel do jego pełnoletności stanowiła jego rodzinę zastępczą. 

- Mam dla państwa propozycję. - Rzucił spokojnym tonem. - Od lat pracowałem u państwa Moon - Keller. Szukam swojego miejsca do życia. Mam pieniądze, wy macie ziemię. Możemy założyć spółkę. Wyprowadzę to miejsce na dobre tory bez problemu. - Poklepałem go po plecach. Wiedziałem, czemu szuka nowego miejsca. Widmo zbrodni jego ojca ciągnęło się za nim. Nikt w miasteczku, po za nami mu nie ufał. 

- To prawda. Ten dzieciak da sobie radę. Mogę to wam gwarantować. - Rzuciłem. - My zostaniemy do świąt, pomożemy wam się tu urządzić. A on zadba o to by wam nigdy nie zabrakło żywności, zna się na tym. Pracował u nas od 16 roku życia. To już jedenaście lat. - Uśmiechnąłem się. 

- Pan jest tym bogaczem. - Wyszeptał pełnym szacunku głosem Smith. - Tym co ma wielkie rancho w Wyoming. - Wskazał Evę. - Znam ją ze zdjęć w internecie. Ona je prowadzi. - Nie korygowałem go. 

- Kiedyś zaczynaliśmy jak wy. Przerażeni, rzeczywistością. Chociaż może nawet mieliśmy gorzej, bo omal nie straciliśmy życia. Ale masz tu ludzi którzy umieją nie zmarnować żadnej okazji i tego was nauczymy. - Pokazałem dłonią na Julię. - A ta kobieta nauczy twoją żonę, jak nie zmarnować bodaj maślanki po mleku. Jest tak obrotna i oszczędna jak nikt. Zanim się obejrzycie tu będzie dobrze prosperujący interes. 

 

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
RULE. SAGA : TAK ZWYCZAJNIE TOM V.  Zakończone.√Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz