Rozdział Drugi

370 128 50
                                    

Siedzę w jednej z cel, które widziałam wcześniej. Jedyne oświetlenie to malutka czarna latarenka z osmalonymi szybkami. Świeca w środku staje się coraz mniejsza. Opieram się plecami o burtę, na której gdzieniegdzie widać pleśń. Cela jest wystarczająco długa, abym mogła się położyć nie zginając nóg, lecz nie korzystam z tego przywileju.

Odkąd piraci przywlekli mnie tutaj, zabrali plecak i bezceremonialnie wrzucili, żaden z nich się nie pojawił. Zastanawiam się, w jaki sposób traktują więźniów. Dostanę chociaż szklankę wody? Ciekawa jestem, jak sobie radzą Damian i Shelly. Mam nadzieję, że się gdzieś dobrze schowali i mają pomysł, jak mnie stąd dyskretnie uwolnić.

Nagle do migania lampki dołącza kolejne. Ktoś tu idzie. Między celami pojawia się pirat. W jednej ręce niesie latarenkę, a w drugiej – wiadro z mopem. Ma około metr dziewięćdziesiąt wzrostu i wygląda jak szkielet. Jego skóra jest zniszczona od słońca, ale wydaje się tak naciągnięta na kości, jakby zaraz miała pęknąć. Blond włosy sterczą mu na boki. Ma parodniowy zarost i masę pryszczy. Dochodzi na koniec pomieszczenia i zaczyna zmywać podłogę pogwizdując cicho. W ustach mam sucho. Nadal czuję słony smak wody morskiej potęgującej pragnienie. Zawieszam wzrok na wiadrze. Pirat to zauważa, spogląda na mnie i podchodzi do krat.

– Napiłabyś się, słonko? – mówi. W jego głosie nie słychać sarkazmu ani złośliwości.

Kiwam mimowolnie głową. Mężczyzna cofa się o dwa kroki, a na jego twarzy pojawia się szyderczy uśmiech.

– Chcesz trochę spróbować? Proszę bardzo.

Nim zdążę się zorientować, co zamierza, podnosi wiadro z brudną wodą, bierze zamach i ciska nią we mnie.

– Ups. – Pirat w geście parodii przykłada rękę do serca. – Wybacz. Możesz zlizać ją z podłogi. Przynajmniej zaoszczędzisz mi trochę pracy przy zmywaniu.

Gdyby wzrok zabijał, byłby już martwy. Podnoszę się z ziemi i patrzę na niego z wściekłością.

– Chciałbyś – odpowiadam.

– Nic się przed tobą nie ukryje, słonko – mówi głosem, który chyba miał zabrzmieć słodko.

– Przestań mnie tak nazywać!

– Wolisz „szmato"? Bo tą funkcję zaraz zaczniesz spełniać. Twoje włosy idealnie nadadzą się do zmywania podłóg. – Przekłada kościstą rękę przez kraty, próbując ich dotknąć. Robię parę kroków w tył. Zrezygnowany opuszcza dłoń i mówi przez zaciśnięte zęby: – Jak tu dłużej posiedzisz, to też tak będziesz wyglądać, suko. Nawet nie marz o czymś do zjedzenia.

Odsuwa się i chce odejść, ale odwraca się z powrotem w moją stronę. 

– Trochę mi szkoda tej uroczej buźki – mówi obojętnym tonem – ale nie mogę się doczekać, aż w końcu ujrzę cię oszalałą, z głodu wgryzającą się w drewno. – Uśmiecha się złośliwie.

– Niedoczekanie – mruczę.

Naprawdę będę musiała coś wymyślić, aby stąd uciec.

– Nie ty pierwsza i nie ostatnia tak mówisz – odpowiada pirat, po czym podchodzi do celi po przekątnej i oświetla ją.

Podskakuję z przerażenia.

Po drugiej stronie, opierając się o kraty półleżą zwłoki mężczyzny. Nagle głowa odwraca się w moją stronę. On jest jeszcze żywy! W paru miejscach oderwane jest mięso i prześwitują ze środka zakrwawione kości. Wpatruję się przez chwilę w puste oczodoły, po czym odwracam wzrok. Spoglądam na pirata. Podchodzi do mnie, a na twarzy rysuje mu się współczucie.

– Och, biedactwo... Nie zanadto cię przestraszyłem...? – pyta delikatnie.

Zdmuchuje świeczkę w lampce i wybucha szyderczym śmiechem, znikając w ciemnościach.

Zamykam oczy i opieram głowę o wilgotne, chłodne kraty. Próbuję wyrzucić z umysłu obraz przerażającego człowieka, ale on i tak powraca. Otwieram na powrót powieki i patrzę, jak na mokrej podłodze migocze rzucane przez wiszącą lampkę światło. Nagle wśród ciszy rozlega się zdarty kobiecy głos.

– Dziwne, że te pogróżki jeszcze mu się nie znudziły. –  Na chwilę milknie. – Nie przejmuj się, maleńka. Wszystkich nas straszył tym piratem. Nie wiem, jakim cudem on jeszcze żyje.

Rozglądam się w poszukiwaniu właścicielki głosu i dostrzegam niewielką kobiecinę zwiniętą w rogu celi po przeciwnej stronie. Nie zauważyłam jej wcześniej. Siedzi do mnie bokiem z twarzą ukrytą w cieniu. 

Uśmiecham się do niej w odpowiedzi.

– Wiem, jak to jest. – Wciąga chrapliwie powietrze. – Na początku odczuwasz lekkie pragnienie. Następnie suchość w ustach; wargi ci pękają, a pragnienie wciąż się zwiększa. Twój język jest suchy jak wiór. Wtedy przynoszą ci wodę. Jest ona jednak tak brudna, że zwracasz ją od razu. Śmieją się z ciebie, ale w końcu dostajesz płyn zdatny do picia, bo nie chcą, żebyś umarła. Trupy nie sprawiają im przyjemności. Trupy nie cierpią.

Uśmiech zamiera mi na ustach.

– Spójrz tylko na tę biedną syrenę. – Pokazuje na celę obok mnie.

Dostrzegam zarys kobiecej postaci siedzącej na brzegu wanny z rękoma przypiętymi do krat.

– Balię ma napełnioną tylko tyle, żeby przeżyć. Schnięcie łusek na ogonie sprawia syrenom straszliwy ból. Zazwyczaj to ona ochlapywana jest wodą po umyciu podłogi, co przysparza jej cierpienia. Słodka woda podrażnia ich skórę.

W odpowiedzi z gardła syreny wydobywa się piskliwy dźwięk.

– Jest ci wdzięczna, że nie musiała dzisiaj aż tak cierpieć, jak zazwyczaj. Tobie nie sprawia ona bólu.

– Nie ma za co – mruczę pod nosem. Mogę częściej być oblewana. Czemu nie? Nie wypowiadam tego na głos, ale za to pytam: – Rozumie pani jej mowę?

– Jestem Manfreda. Nikt mnie inaczej nie nazywa. A co do twojego pytania... tak; miałyśmy wystarczająco dużo czasu, żeby zrozumieć siebie nawzajem.

– To ile pa... ty i ona tutaj przebywacie?

– Od wielu, wielu dni. Przynajmniej tak mi się wydaje. – Odgarnia włosy, odsłaniając pomarszczoną twarz wykrzywioną grymasem cierpienia. – Nie dochodzi tutaj słońce, więc ciężko określić porę dnia. Tylko wtedy, jak jedna z tych łajz tu schodzi, na podłogę pada promień słoneczny... – Zamyka wyłupiaste oczy i przechyla głowę na bok. – Tak dawno nie widziałam samego słońca... błękitu nieba... – wzdycha rozpaczliwie.

Próbuję coś wymyślić, aby ją pocieszyć, ale nic odpowiedniego nie przychodzi mi do głowy. W końcu decyduję się odezwać.

– Jeśli cię to pocieszy –  staram się naśladować delikatny głos Shelly – niebo nadal jest tak cudownie błękitne, jak było zawsze.

Odpowiada mi cisza. Powtarzam w myślach słowa, które miały zabrzmieć pocieszająco, zastanawiając się, czym mogłam ją obrazić. Może niepotrzebnie przypomniałam o stracie?

Przechodzi mnie dreszcz. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że nadal ociekam wodą i zaczęłam marznąć. Wyciskam ubrania i włosy, po czym próbuję namacać suchy skrawek podłogi, ale na próżno. Zrezygnowana zwijam się w kłębek i zasypiam.

Teza stopnia pierwszego ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz