Rozdział Siedemnasty

167 88 33
                                    

– Tutaj musi być jeszcze jakieś wyjście! – odzywam się, choć przypomina to bardziej rozpaczliwy jęk, gdy po raz kolejny trafiamy na ślepy zaułek. – Przecież Daileass na pewno nas w tej kwestii nie okłamał.  Jemu samemu zależało na dotarciu do Elenny...

I zapewne już dawno dotarł, a my dalej krążymy po ciemnych korytarzach. Dobrze, że Lucjan dorzucił nam latarkę do plecaka, bo byśmy musieli poruszać się po omacku. 

Gdy obudziłam się po paru godzinach (tak mi się wydaje) snu, Daileassa już z nami nie było. Zabrał ze sobą latarnię, torbę i znikł. Bez pożegnania i żadnej wiadomości. Ani mapy, jak dotrzeć do miasta. 

Po tym, jak wysłuchałam wszystkiego, co Damian sądzi o tym półelfie i o całym jego rodzie, postanowiliśmy, że trzeba jak najszybciej wydostać się na zewnątrz.

Zamierzaliśmy sprawdzić, czy może ktoś miły spuścił linę lub drabinę do dziury, do której wpadliśmy. Nie mieliśmy jednak pewności, czy to ten sam tunel, więc nie mieliśmy innego wyboru jak ruszyć przed siebie, by się przekonać. Nie byliśmy aż tak zdesperowani, żeby wracać do lasu, gdzie czeka na nas Jaśnie Pani Sellinea, Władczyni Starożytnego Rodu Elfów, ze swoją wierną świtą strażników mających za zadanie wsadzić nas do trumien i wrzucić do rzeki. Wzdrygam się na myśl o tym, w jaki sposób żądne krwi kwiatki miały nas zabić.

– Może cały czas krążymy w kółko i napotykamy tę samą ścianę na końcu tunelu? –  pyta Damian.

Unoszę sceptycznie brew.

– Przecież to możliwe. – Wzrusza ramionami i posyła mi skruszony uśmiech.

Założyliśmy, że Misi nic nie jest i wróciła bezpiecznie do pomieszczenia, gdzie przeszliśmy przez Drzwi w rzeczywistości. Dzięki temu udało nam się zmotywować i sprawić, że atmosfera nie była nabrzmiała od smutku. Zdołaliśmy nawet parę razy zażartować...

Skręcamy w odnogę, którą raczej jeszcze nie szliśmy.

– Czujesz to, co ja? – pyta po chwili Damian.

– Rozpacz, rezygnację i zmęczenie? Tak.

Przewraca oczami.

– Też, ale nie o to mi chodziło. Powietrze jest jakby świeższe.

Biorę głęboki wdech. Rzeczywiście.

Przyspieszam kroku, aż w końcu za rogiem, w oddali, dostrzegam wyjście. Im bliżej, tym wyraźniej słyszę szum wody i czuję na twarzy powiewy wiatru. Omal nie skaczę z radości. Mam wrażenie, że spędziliśmy pod ziemią przynajmniej pół dnia. Wciągam głęboko powietrze, delektując się jego świeżością. Już nawet nie czuć stęchlizny. Ziemię, która otaczała nas ze wszystkich stron, zastąpiły skały, a pod butami chrzęści piasek.

Wychodzimy na plażę. Mrużę oczy przyzwyczajone do ciemności. Na horyzoncie słońce wychyla się z pomarszczonej tafli morza, malując na niebie różowo pomarańczowe wstęgi. Leniwie stapiają się ze sobą i rozpływają po fiołkowym płótnie. Ich lustrzane siostry połyskują wesoło skaczącymi po falach iskierkami słonecznego blasku. Zabarwiony na różowo piasek zachęca do spaceru. Widok zapiera dech w piersiach. Za mną, wzdłuż plaży ciągnie się zwarta, ciemna linia lasu, a w oddali...

– Czy to jest miasto i port? – pytam.

Damian mruży oczy i potwierdza skinieniem. Jego twarz rozświetla uśmiech.

– Idziemy tam? Przestawić Daileassowi twarz? 

Parskam nieelegancko, przewracając oczami.

– Chyba nie mamy, gdzie indziej – mówię. – Jak już się policzymy z tym zdrajcą, będziemy mogli popytać o Drzwi. Może ktoś coś słyszał.

Przyjaciel kiwa głową, a jego oczy skrzą się z rozbawienia.

– Tak... Ale wpierw musimy delikatnie poprawić nasz image

Marszczę brwi. 

– Nikt nie będzie chciał rozmawiać ze śmierdzącymi zakrwawionymi dzieciakami – wyjaśnia. 

Spoglądam w dół na sukienkę, która jest teraz bardziej czarna niż niebieska, na długie palce z ziemią pod paznokciami, na splątane, tłuste włosy. Marszczę nos zniesmaczona, na co Damian wybucha śmiechem.

Zdejmuje przez głowę tunikę, rozwiązuje trampki i spuszcza w dół bryczesy zostając w samych bokserkach z nadrukami Batmana. 

– Kto pierwszy w wodzie! – krzyczy i biegnie w stronę morza. 

– Ej! To nie fair!

Rozbieram się do bielizny i rzucam w pogoń za przyjacielem. 

Doganiam go chwilę przed tym, jak jego stopy zanurzają się w mokry piasek.

– Pierwsza! – wołam i wskakuję do wody, pozwalając, aby zimna, ożywcza ciecz zamknęła mnie w swoich mackach. Przez chwilę delektuję się ciszą i chłodem, po czym wynurzam się z uśmiechem i odgarniam z twarzy włosy. Wciągam w płuca chłodne słone powietrze. Czuję, jakbym narodziła się na nowo. Wszystkie troski zniknęły. Ich miejsce wypełnia teraz nadzieja, motywacja i wiara. 

Wiara, że Misia dotarła bezpiecznie do domu, a dzisiejszy dzień okaże się lepszy od wczorajszego. 

Teza stopnia pierwszego ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz