Rozdział Trzydziesty Pierwszy

137 55 72
                                    

– Nika! Co się stało?

Nie wiem, czemu Aldai jest jedyną siłą, która nie pozwala mi upaść. Zwisam bezwładnie w jego ramionach, z głową opartą na obojczyku. Nogi mam jak z waty, nie są w stanie w pełni udźwignąć mojego ciężaru.

– Co, do diabła? – Huk otwieranych drzwi, ciężkie kroki na stopniach.

Całą siłą woli zmuszam się, by stanąć prosto o własnych siłach.

– Już... – szepczę. – Już dobrze.

Odsuwam od siebie dłonie chłopaka i cofam się od schodów, niemal przewracając wiadro. Aldai zerka niepewnie na moją twarz. Trzyma ręce wyciągnięte, ale mnie nie dotyka. Chwilę później mija nas potężnie zbudowany kapitan w długim do ziemi płaszczu. Każdy jego krok rozbrzmiewa głośno na wyszorowanych deskach. Wypuszczam ze świstem powietrze, gdy decyduje się nas zignorować. Kątem oka dostrzegam ruch. Na podeście, koło steru pojawia się Damian. Patrzy na Aldaia nieruchomo, mrużąc powieki, po czym rusza na dół, by do nas dołączyć.

– Wszystko w porządku? – Choć pytanie skierowane jest do mnie, spogląda groźnie na bruneta.

– Tylko zakręciło mi się w głowie – mówię, chwytając go za ramię. Tak na wszelki wypadek.

– Takie sceny nie są przeznaczone dla oczu delikatnych panienek – dodaje Aldai i odsuwa się o krok.

– Nie jestem delikatną panienką – mówię twardo, choć wiem, że moje omdlenie raczej zaprzecza tym słowom.

– Skoro tak mówisz...

– Szajba, Kosto, bierzcie syrenę. – Po pokładzie niesie się donośny głos kapitana. – Hagen, Rosanna, przyprowadźcie charybdę. Czas na przesłuchanie. Płyniemy na Förbannę!

– No to zacznie się zabawa – uśmiecha się pod nosem Aldai. – Zobaczymy, jaką twardą dziewczyną jesteś. – Puszcza mi oko i rusza w kierunku łodzi.

Przełykam głośno ślinę. Te słowa nie wróżą nic dobrego.

Sternik zakręca kołem sterowym, a okręt zamaszyście zatacza łuk, zmieniając kurs o dziewięćdziesiąt stopni.

***

Zachodzące na horyzoncie słońce barwi niebo odcieniami pomarańczy i szkarłatu. Wygląda, jakby krwawiło, rozpalając w chmurach ogień. Chowa się w czarnej niczym smoła wodzie, a po falach sunie coraz cieńszy strumień krwi.

Wypolerowany pokład migocze tysiącami ognistych rozbłysków, odbijając blask pochodni trzymanych przez dziesiątki rąk. Okręt kołysze się miarowo, gdy powoli dobija do niewielkiej wyspy – jedynego suchego skrawka ziemi w zasięgu wzroku. Z głośnym chrobotem wrzyna się w piaszczystą plażę. Wewnątrz skalista i porośnięta rzadką roślinnością wysepka, stanowi słabe miejsce na kryjówkę. Pierwsi marynarze, którzy wyskakują na ląd z workami wypełnionymi tajemniczym białym proszkiem, obchodzą ją wokół, usypując na granicy lądu i morza okrąg. Ze statku są widoczni przez całą swą wędrówkę.

– Aldai, Wekesa! – Naraz obok mnie i Damiana pojawia się Sternik. Minutę później przybiegają obaj chłopcy. – Macie mieć tą dwójkę na oku! Wciąż jesteście za nich odpowiedzialni!

– Tak jest! – salutują. Mężczyzna mierzy ich jeszcze przez chwilę groźnym spojrzeniem, po czym odchodzi.

– Wciąż? – dopytuję.

– No cóż... – Wekesa drapie się po karku zawstydzony. – Niejako jesteście więźniami. Uprzywilejowanymi, ale wciąż więźniami. Kapitan kazał nam was pilnować.

Teza stopnia pierwszego ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz