Rozdział Dziesiąty

193 98 70
                                    

– Jak się czuje Elenna? 

Spoglądamy po sobie zdziwieni, podczas gdy Daileass krząta się po pomieszczeniu przypominającym kuchnię. Wyjmuje z szafek różnokolorowe fiolki, rozdrabnia tłuczkiem zioła i zrywa listki roślin kwitnących przy świetlikach pod drewnianym sufitem.

– Tak właściwie... to nie wiemy, kto to jest – mówi z wahaniem Damian, poprawiając się na stołku. 

Siedzimy w trójkę przy niewielkim okrągłym stole. Obok znajduje się zamknięta i schowana ponownie pod liśćmi klapa prowadząca do pięknej sypialnianej ziemianki. Wewnątrz „budynek" przypomina zwykłą drewnianą chatę. No, może nie –  zwykłą, ale taką, w której mieszkają czarownice i zielarze. W powietrzu unosi się zapach lawendy, mięty oraz innych ziół wiszących na sznurkach nad naszymi głowami. 

Dostrzegam pęk czosnku niedaleko mojego ramienia i przypominam sobie spaghetti mojej mamy. Zawsze lubiła przesadzać z ilością ząbków dodawanych do potraw. Jak na zawołanie, rozlega się w moim brzuchu burczenie. Sięgam po leżące w misce daktyle. Liczę na to, że nie okażą się trujące. 

– Jak to możliwe? – Chłopak odwraca się do nas zaskoczony. – Przysłała was do Lasu Elfów. 

– Nikt nas tu nie przysłał – mówię, przegryzając ostrożnie suszony owoc. Smakuje tak, jak powinien. – Wpadliśmy w mieście do podziemnego tunelu, który nas tutaj doprowadził. – Wzruszam ramionami i spoglądam uważnie na chłopaka. – Mówiłeś, że potrzebujemy twojej pomocy, dlatego zdecydowaliśmy się zostać. Co miałeś na myśli?

– Elenno, Elenno... coś ty wymyśliła... – wzdycha Daileass, pocierając czoło. 

Odkłada naczynie, którego używał do rozdrabniania nasion, odsuwa na bok i opiera się o blat kuchni, krzyżując bose stopy. 

– Odbyliście rozmowę z Sellineą? – pyta ostrożnie, przerzucając długi warkocz na ramię. Jego czarny kolor kontrastuje z lnianą tuniką i jasnymi bryczesami. 

– Był to raczej monolog, który zakończył się wydaniem na nas wyroku śmierci, ale tak, można tak to nazwać – odpowiada Damian z ironią w głosie. 

Zielone oczy chłopaka dotąd swobodnie błądzące po naszych twarzach, zatrzymują się na przyjacielu. 

–  Wydała na was wyrok śmierci? – pyta poważnie.

– Tak... – Damian przytakuje. – Tylko nie do końca wiem, jak koryta z kwiatkami miały nas zabić... 

– Jakie było to kwiecie? Jak wyglądało?

– Takie żółto-białe... – Przyjaciel unosi jedną brew sceptycznie. – To istotne, czym przyozdobili nasze, jak to nazwali, trumny?

Limnanthes douglasii mortiferum...

– Słucham?

– To nazwa rośliny, która miała was uśmiercić. – Chłopak ponownie zaczyna pocierać czoło. – Gdy jest niedożywiona, kwitnie na biało-żółto i pachnie z bliska jak krew. Dzięki temu wabi bogate w składniki odżywcze ofiary, oplata je i wpuszcza pod skórę ledwie widoczne włoski pobierające pokarm. Podczas spożywania, jej pędy czerwienieją od wchłoniętej krwi i w ten sposób ofiara zostaje całkowicie osuszona z płynów, które zostają następnie przefiltrowane i wydalone przez liście rośliny. 

Patrzymy na siebie przerażeni. 

– Jednak zrezygnuję z posadzenia ich w ogrodzie – mruczy pod nosem Shelly. 

Przewracam oczami, posyłając jej uśmiech.

– Nie jest łatwa w hodowli – mówi poważnie Daileass. – Potrzebuje stałego dostępu do składników odżywczych i wody. Pokarm wielkości człowieka, który przefiltrowuje pół doby starczy na zaledwie trzy dni...

Teza stopnia pierwszego ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz