Rozdział Szósty

254 104 47
                                    

Gdy otwieram oczy, oślepia mnie blask słońca. Przecieram je i strząsam z ramienia dłoń Damiana. Mruczy coś pod nosem, przewracając się na drugi bok. Wstaję, łapiąc się jednego ze zwisających korzeni i czuję, jak odrobinę odrywa się od sklepienia. Nagle z sufitu zaczynają sypać się grudki ziemi. Shelly protestuje sennym głosem, gdy piasek ląduje na jej twarzy.

– Co się dzieje? – szepcze przerażona i zrywa się z podłogi, szeleszcząc sukienką.

Nie potrafię wydobyć głosu. Korzenie nad naszymi głowami ożyły. Jak węże suną w kierunku dziury, splatają się ze sobą i powoli spływają w dół tworząc drabinę. Gdy pierwsze z nich dotykają ziemi, wszystko zamiera. Stoję jak zaczarowana.

Przyjaciółka kładzie mi dłoń na ramieniu.

– Jak to zrobiłaś? – pyta.

– Nie mam bladego pojęcia... jedynie wstałam z ziemi, przytrzymując się jednego z korzeni.

– Ciekawe... wczoraj przecież próbowaliśmy się po nich wspiąć i nic się nie stało...

– Możemy w końcu opuścić tę dziurę. – Uśmiecham się pod nosem. – W dosłownym tego słowa znaczeniu.

Shelly wybucha śmiechem i słyszymy, jak Damian mruczy coś do siebie.

– Chyba powinnyśmy go obudzić – zauważam i kucam przy chłopaku. – Damian! Wstawaj! Zobacz co się stało! – Potrząsam jego ramieniem. W odpowiedzi słyszę jedynie senny protest.

– Szybko, Damian! Zombie się zbliżają! – szepcze Shelly prosto w jego ucho.

W porę udaje jej się odsunąć i nie dostać w nos. Przyjaciel zrywa się z ziemi z prędkością światła i staje w rozkroku, z pięściami uniesionymi do walki. Obie wybuchamy śmiechem. Rozgląda się zdezorientowany. Jest tak zaspany, że dopiero po chwili zauważa iluzoryczną drabinę.

– Coś przegapiłem? – pyta.

Już mam odpowiedzieć, gdy nagle korzenie ożywają. Podbiegamy do nich i zaczynamy się wspinać. Jest to trochę trudne, zważywszy, że wymykają nam się spod stóp. Podciągam się na rękach jako ostatnia i wychodzę na powierzchnię. Słońce prześwituje między koronami wysokich drzew. Wszędzie dookoła rosną paprocie i leśne kwiaty. Soczysta pastelowa zieleń liści kontrastuje z ciemnobrązową korą drzew.

Od razu przypomina mi się las koło mojego domu. Uwielbiam spacerować po nim godzinami z psem i podziwiać kolory roślin o każdej porze roku. Widzę Baksa zakopującego patyk między liśćmi, jego czarny merdający ogon, pełne szczęścia i miłości spojrzenie. Parę lat temu wzięliśmy go ze schroniska, gdy był zaledwie półrocznym szczeniakiem, ale dużo się od tego czasu nie zmienił – ani z wyglądu, ani z zachowania.

Oczy mam wilgotne. Tęsknię za domem, za rodziną, choć minęły zaledwie trzy dni. To na pewno przez natłok wrażeń i ciągłą adrenalinę. Spoglądam do góry, na słońce, żeby się nie rozkleić. Ciekawa jestem, jak bliscy zareagowali na naszą nieobecność. Czy zaczęli poszukiwania? Wiedzą, gdzie jesteśmy? A może w rzeczywistości tamten dzień jeszcze się nie skończył? Naraz Damian dotyka mojego łokcia, przerywając rozmyślania.

– Idziemy? – pyta z troską.

Kiwam głową i ruszamy ścieżką, której wcześniej nie zauważyłam. Jest to jedyna droga i tylko w jednym kierunku. Zatrzymuję się.

– Nie sądzicie, że to trochę dziwne?

Przyjaciele przystają i odwracają się.

– Ta ścieżka. – Pokazuję palcem.

Teza stopnia pierwszego ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz