5. Rękawica rzucona

2.6K 167 2
                                    

Pokiwał powoli głową i oparł się biodrem o blat, przenosząc przy okazji spojrzenie na okno. Wziął głębszy wdech, aby po chwili wypuścić powietrze ustami ze świstem. Na szczęście dzieciaki miały idealne wyczucie czasu i wpadły do kuchni, pytając się mnie o samopoczucie.

— Jest okej... Już wzięłam odpowiednie leki. — Nie kłamałam. Może nie będę jutro walczyć z kolejnym atakiem migreny, jeśli teraz lekarstwa mi pomogły. Thomas spojrzał się z zaciekawieniem na stojącego obok mnie Gabriela. — Pan Gabriel... Muszę z nim porozmawiać. Zaraz przygotuję obiad, więc biegnijcie odrobić lekcje.

— Dobrze, mamo — powiedzieli i wyszli, posyłając nadal zaskoczone i pełne ciekawości spojrzenia w kierunku naszej dwójki. Westchnęłam cicho i odwróciłam się, aby wyłączyć czajnik, który zaczął powoli gwizdać.

Nie chciałam na niego patrzeć. Unikając jego widoku w swojej kuchni, miałam nierealne marzenie, że jakimś cudem zniknie lub okaże się, że jeszcze rano nie wstałam ze snu i tylko koszmar mnie męczył. Jednak nie umiałam się na tyle dobrze oszukać, czując tą cholerną obecność za plecami.

— Chcesz kawy bądź herbaty? — Nie miałam ochoty wysilać się na dodatkowe uprzejmości, bo pewnie jakieś ciastka lub inne smakołyki też by się znalazły. A może nie będzie niczego chciał, tylko wyjdzie i nie pojawi się przez następną dekadę?

— Kawę, poproszę — prychnęłam cicho na tę uprzejmość. Wolałabym krzyk albo wyzwiska, bo wtedy nie musiałabym się hamować. A w taki sposób? Nie mogłam bezkarnie zniżyć się do jego poziomu sprzed paru lat. — Co macie na obiad?

— A co cię to obchodzi? — Cholerna pamięć. Tyle razy w przeszłości robiłam mu kawę, że do tej pory umiałam ją zrobić bez wskazówek. A zorientowałam się w momencie, w którym wsypywałam do czarnej cieczy dwie łyżeczki cukru.

Odwróciłam się, podając mu kubek z wrzątkiem. Na swoje szczęście, nie skomentował głośno mojego zachowania sprzed chwili, tylko przyjął kawę z uniesioną brwią. Sięgnęłam po swoją zaparzoną herbatę i ruszyłam w stronę salonu. Tam mogłam z nim rozmawiać, bo tutaj... chłopaki, jeśli chcieli, to mogli bardzo dobrze podsłuchiwać, a ich pomysłowość potrafiła bardzo zaskoczyć.

— Obchodzi mnie to na tyle, że mogę coś zamówić. Pewnie nie byłaś przygotowana na to, że zabierzesz ich tak wcześnie ze szkoły — mruknął, idąc posłusznie za mną. Miał rację, a ja za cholerę nie chciałam mu jej przyznać. Jednak, co miałam zrobić w momencie, w którym lodówka świeciła pustką i pewnie sama bym musiała wyjść na zakupy bądź coś zamówić? — Może być chińskie?

Spojrzałam na niego z zaskoczeniem, ale stał obok mnie z wyciągniętym telefonem, a kubek z kawą postawił na stoliku. Machnął dłonią w ponaglającym geście, na co kiwnęłam lekko głową, będąc w stuporze. Wyszedł z salonu, kierując się prosto do pokoju chłopców, którym zadał to samo pytanie. Po chwili zadzwonił, zamawiając nam obiad, a ja nie mogłam nic zrobić, co zaczynało mnie powoli doprowadzać do białej gorączki.

— Wiesz, że to mój dom? Nie możesz tu przychodzić i robić tego, co ci się podoba — warknęłam w jego stronę, siadając na krześle przy stole. Wolałam go obserwować z daleka, bo będąc bliżej, mogłabym zrobić mu krzywdę. Uśmiechnął się kpiąco, zajmując miejsce obok mnie. Zmrużyłam gniewnie oczy.

— Niby tak, ale patrz... Ty synami się nie podzieliłaś. — Zacisnęłam szczęki, patrząc jak zmarszczył nos. Identycznie robił Vincent. — Teraz, kiedy wiem o dzieciakach, to może coś uda się ustalić. Też będę chciał z nimi spędzać trochę czasu.

— Chcesz mi ich zabrać? — Nawet nie wiedziałam, czemu zadałam to pytanie tak szybko. Jednak panika znowu przeze mnie przemawiała; nie wyobrażałam sobie życia bez nich.

Ostatnia szansa - ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz