27. Ogród.

251 26 10
                                    

Wpatrywałem się w puste, wygniecione do granic możliwości miejsce obok, mając wrażenie, że do gardła wskoczyła mi właśnie gula. Chcąc nie chcąc, na myśl nasunął mi się przebieg tamtego snu, a niepokój wzrósł już teraz do potęgi. Mimo to, starałem się zachować trzeźwość umysłu. Nie należało pochopnie wyciągać wniosków. Równie dobrze Dipper Gleeful mógł przecież po prostu wstać wcześniej i - z braku chęci na czekanie aż się ocknę - pójść na śniadanie lub też się przejść. 
Dla własnej pewności podniosłem się całkowicie z miejsca, aby wreszcie móc rzucić okiem bardziej dokładnie za równo na pościel, jak też pomieszczenie, czy deski. Tym sposobem szukałem śladów albo raczej liczyłem na ich braki, jakie tylko umocniłyby mnie w przekonaniu, iż ten najzwyczajniej wyszedł oraz absolutnie nic nienormalnego nie miało miejsca.
Minuty mijały. Nie widziałem żadnych poszlak, które wskazywałyby na porwanie. Wszystko stało na swoim miejscu, wyglądało dokładnie tak samo, nietknięte. Ponadto... Czy Osa by się po prostu nie bronił? I czy bym tego nie usłyszał w razie podobnej sytuacji oraz nie obudził się w środku nocy? Nie miałem co do tego stuprocentowej pewności, ale właśnie tą metodą próbowałem się uspokoić.
Tak więc wkrótce skutecznie odgoniłem całą swoją obawę. W końcu, grunt to nie stracić głowy, zachować rozsądek i posługiwać się logiką, a nie tylko pierwszym wrażeniem. W krytycznych sytuacjach takie zachowanie było niezbędne.
Rozluźniłem się zupełnie oraz - jak łatwo się spodziewać - postanowiłem doprowadzić siebie do jako takiego ładu. Uwinąłem się z tym bardzo szybko. Poranna toaleta nie zajmowała zbyt wiele czasu, a przynajmniej, gdy nie próbowałem - rzecz jasna z marnym skutkiem - poskromić swoich włosów czymś więcej, niżeli wyłącznie grzebieniem. Darowałem sobie to, tak samo darowałem sobie wszelkie strojenie się w eleganckie ciuchy, jakie stanowiły domenę domowników. Zdecydowanie nie podchodził mi taki styl, więc na cholerę udawać kogoś kim się nie jest? Po takim czasie pobytu w tej willi jakoś tak... Przywykłem do ich towarzystwa, oni najwyraźniej mojego też. Nie czepiali się, pomimo, że dość znacząco odstawałem od tej rodziny.
Niewiele czasu minęło, a zszedłem na dół, gdzie nie widziałem żadnego przedstawiciela krewnych Gleefula. Napotkałem wyłącznie na kręcącą się służbę, która od razu - w niezwykle godny oraz wyrachowany sposób - zagadała do mnie czy czegoś potrzebuję. Natychmiast odrzuciłem propozycję. Zdecydowanie wolałem przyrządzić sam sobie śniadanie, nie wykorzystując do tego ludzi, którzy pewnie i tak mieli już wiele roboty na głowie. Po co im dokładać? Po resztą, nie przywykłem do takich luksusów.
Dzień płynął całkiem spokojnie, a ja starałem się zająć możliwie sobą. Jednakże... Nie umykał mojej uwadze pewien istotny fakt. Nigdzie, dosłownie nigdzie nie widziałem Gleefula. Mimo, że urządziłem sobie spacer po całej posiadłości - nie mogłem go znaleźć.
Na pewnym etapie swojej małej wędrówki, dotarłem do ogrodu. Musiałem przyznać parę faktów. Po pierwsze, był śliczną lokacją. Mimo, iż Wodogrzmoty Odwrotne zdawały się opływać bardziej w mroczny klimat miejscami, o tyle w tym konkretnym punkcie tliło się coś magicznego. Być może to zasługa bujnej, wyszlifowanej oraz zadbanej roślinności, a być może jakiejś aury związanej czysto z nadprzyrodzonymi umiejętnościami właścicieli lub całokształtem tego wymiaru. Tak czy siak, podobało mi się tutaj. Niby zwyczajnie, acz nie do końca.
Powoli podszedłem do okazałego krzewu czerwonych róż. Posiadałem ogromną słabość do tych kwiatów, tak więc nic dziwnego, iż wkrótce pochyliłem się nad jednym takim osobnikiem i wyciągnąłem dłoń. Wyłącznie po to, aby ją powąchać. 
Wraz z dotknięciem pojedynczego płatka - ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - zamienił się w jasny odcień niebieskiego wpadający praktycznie w błękit. Gwałtownie zabrałem dłoń, nie bardzo rozumiejąc, co się właśnie stało. Mimochodem podniosłem głowę, aby zerknąć na kwiaty. Te jednak nadal ociekały czerwoną barwą.
Zaciekawiony ponownie sięgnąłem do tego konkretnego kwiatu. Tym razem barwa znowu uległa ekspresowej zmianie. Zamiast błękitnej róży, miałem przed sobą pomarańczową. Obecnie poczułem się delikatnie skołowany, toteż całkiem prędko zabrałem dłoń. Nie rozumiałem, naprawdę. 
W tym czasie, zupełnie nagle, usłyszałem gdzieś za swoimi plecami cichy szmer. Niespodziewanie cudza dłoń wylądowała na moim ramieniu, sprawiając, że aż podskoczyłem w miejscu. Odwróciłem się, aby natrafić spojrzeniem na wzrok pary chłodnych, błękitnych tęczówek. Oczywiście, wydawały się znajome, jednakże nie był to Gleeful, tylko jego siostra, której bujne włosy opadły nieco do przodu, gdy się pochylała nade mną. 
- To tylko nastrojowe róże - odparła, jak gdyby rzucając w moją stronę jakąś oczywistą oczywistością. Odsunęła się i wyprostowała z lekka sztywno, poprawiając - jakby w odruchu - mankiety niebieskiej koszuli.
- Nastrojowe? - zmarszczyłem czoło.
Naturalnie wiedziałem, że róże potrafiły zbudować nastrój, ale ta nazwa wydała mi się całkiem... osobliwa.
- Zmieniają kolor zależenie od emocji osoby, która je dotyka - wyjaśniła naprędce, co na dobrą sprawę... Wiele tłumaczyło.
Pokiwałem głową na znak zrozumienia. Między nami zapadła cisza, w trakcie której wpatrywałem się w nią, a ona we mnie. Kompletnie bez słów. I o ile normalnie by mi to nie przeszkadzało, o tyle teraz w moim odbiorze było to czymś trudnym do zniesienia. Dlatego też w ramach zakłopotania sięgnąłem dłonią do tyłu, drapiąc się przez moment po karku.
- Właściwie...  - zacząłem z lekka nieśmiało.
Ten zaś szczegół nie umknął tutejszej Mabel, która posłała mi chyba mający zachęcić uroczy uśmiech, acz to wypadało w jej wykonaniu w pewnym stopniu bardziej drapieżnie oraz jadowicie, niż zachęcająco. Niemniej, mieszkałem tu już troszkę czasu, tak więc powoli rozumiałem temperamenty tych ludzi i ich nie-jakieś-diabelskie intencje, jakie kryły się pod podobnymi gestami. Zresztą, Dipper nie wypadał na tle swojej rodziny lepiej, wydawali się chwilami aż nadto podobni. 
- Widziałaś może swojego brata? - spytałem wreszcie, zachowując się już totalnie spokojnie oraz swobodnie, bez cienia skrępowania.
- Nie. A co? - zagadnęła, ruszając przed siebie niespiesznym krokiem. Machinalnie powędrowałem za nią.
- Po prostu... Martwię się. Nie widzę go nigdzie od rana - wyznałem ostrożnie.
Ta początkowo jedynie wzruszyła delikatnie ramionami w odpowiedzi, ku mojemu zdziwieniu. Zupełnie, jakby ów informacja po niej spłynęła.
- Musicie być ze sobą naprawdę blisko, skoro tak się o niego troszczysz - powiedziała całkiem poważnie, w drodze zrywając z jednego z tych krzewów dorodną, dojrzałą różę. Jej kwiat od razu zabarwił się błękitem.
Na moich policzkach, wraz z jej słowami, natychmiast wystąpiły delikatne rumieńce, których - na szczęście - dziewczyna nie mogła dostrzec, będąc cały czas odwróconą do mnie plecami.
- Można tak powiedzieć - odchrząknąłem wreszcie. - Po prostu... Jest tutaj moim przewodnikiem i zniknął bez słowa. To trochę niepokojące? - podsunąłem niepewnie, licząc po cichu, że Mabel w miarę to zrozumie. Chociaż, między Bogiem, a prawdą, to było jedno z głupszych wyjaśnień, jakie w ogóle mogłem zaserwować.
Niemniej, brunetka chyba niczego nie podejrzewała, skoro zaraz pokiwała głową z rzekomym zrozumieniem, nie odwracając się dalej. Swój wzrok wbijała w kwiat, delikatnie gładząc jego płatki.
- Jak najbardziej rozumiem. W końcu... Jesteś w zupełnie obcym miejscu - mruknęła neutralnie, po czym wreszcie spojrzała na moją osobę. Zaraz jednak lekko się uśmiechnęła. - Ale wiesz, nie musisz się martwić. Nasi wujowie nie gryzą, ja zresztą też nie, nawet jeśli pewnie uznajesz mnie za stukniętą wariatkę - machnęła niedbale dłonią, jak gdyby to stwierdzenie pełniło rolę kompletnej błahostki. - Wracając, - nagle oderwała płatek róży i obejrzała go pod promieniami słońca - nic ci tutaj nie grozi. Chyba, że wyjdziesz sam na miasto, a ktoś cię pomyli z moim bratem - zachichotała radośnie, wtenczas obserwując płatek, który pokrótce i tak wyrzuciła. - Mógłbyś mi wpiąć ją we włosy? - zapytała łagodnie, robiąc proszącą minę w moją stronę.
- Jasne - zgodziłem się bez zastanowienia i zaraz też podszedłem bliżej.
Dzięki szpilkom założonym na zgrabnych nogach była ode mnie dobre parę centymetrów wyższa, ale nie stanowiło to żadnego problemu. Podała mi kwiat.
- Wiesz może gdzie mógł się podziać? - spytałem, powracając do wcześniejszego tematu i zarazem lokując ostrożnie, aby się nie skaleczyć, łodygę w jej bujnych kosmykach.
- Radzę ci się przyzwyczaić, jeżeli chcesz tutaj pozostać na dłużej. Dip-Dip często znika bez słowa, czasami na dzień, czasami na znacznie więcej - westchnęła z lekkim, przelotnym grymasem na twarzy. - O wiele bardziej lubi działać solo w naszej pracy. Nazywam go przez to kociakiem i wiesz co? Strasznie się tym denerwuje - zaśmiała się.
- Dlaczego akurat "kociak"? - spytałem, zaś cień uśmiechu przemknął również przez moją twarz. Musiałem przyznać, że było to równie urocze, acz także i śmieszne, jak nazywanie go w moim wypadku "Osą".
- Jest indywidualistą. Chodzi wyłącznie własnymi ścieżkami i jest niezwykle uparty - westchnęła, natomiast jest twarz wyrażała obecnie nutę przekory. Odsunąłem się, bo w końcu zdołałem wpiąć kwiat we właściwy sposób. - Dziękuję - rzuciła lekko. - Co do niego to... Z jednej strony ma to swój plus, ale najczęściej tą cechę przekłada na naszą pracę. Miał już sporo ofert od łowieckich grup, jednak zdecydowanie woli działać na własną rękę. Oczywiście zdarzyło mi się wiele razy też z nim współpracować, bo jesteśmy rodziną, ale... Nadal głównie prowadzi samotnie wszystko. Bez mojej pomocy, czy wujków. Stan wiele razy się tym denerwował, aż wreszcie odpuścił - w tym całym jej słowotoku nie pisnąłem słowem. Co nie zmieniało faktu, że troszkę się pogubiłem przy takim natłoku informacji.
Zadowolona sięgnęła dłonią do kwiatu, a po upewnieniu się, że leżał dokładnie jak powinien, czyli stabilnie, ruszyła dalej w głąb ogrodu.
- Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę... W naszej pracy to spore ryzyko. Lubi je.
- Niestety... Bardzo niewiele wiem o waszym zajęciu - wyznałem cicho, podążając jej śladem.
- Rozumiem. W takim razie spróbuję ci to wytłumaczyć, ale uprzedzam! Nie dam ci wykładu, jaki zapewne zaserwowałby Dipper. Teoria jest nudna, a poza tym... Po co się nad nią rozwodzić, jeżeli można przekazać pewne kwestie w wielkim skrócie. Co cię interesuje?
- Głównie zastanawia mnie, co was motywuje do tego i dlaczego w ogóle ten typ pracy istnieje - odparłem już całkowicie pewnie oraz swobodnie, bo widziałem, iż ta nie planowała mnie wyśmiać przez luki w wiedzy o ich świecie. Na szczęście najwyraźniej mogłem z nią spokojnie pogadać o tym. Moja ciekawość w tym wypadku była silniejsza, niż cierpliwość. Nie zamierzałem czekać, aż Gleeful wróci.
- Ten świat kiedyś dzielił się dokładnie na dwa królestwa o niewyznaczonych granicach - królestwo ludzi oraz królestwo bytów. Dawniej magiczne stworzenia swoją populacją przewyższały znacznie naszą. Przedstawiciele ludzkiego gatunku stopniowo tracili na liczebności, byli mordowani ewentualnie pełnili rolę niewolników lub służących między bestiami. Według starych opowieści łowieckich, z pomocą przyszedł nam paradoksalnie demon, który akurat nie gardził żadnym śmiertelnikiem, a przeciwnie... Był wręcz zafascynowany człowieczeństwem - westchnęła cicho. - Ale nie skupiajmy się na tym. Chcesz wiedzieć, dlaczego przede wszystkim on to robi, prawda? - spytała.
Jej przypuszczenie było w zupełności słuszne. 
- Tak - mruknąłem cicho, uciekając od niej swoim spojrzeniem.
- Gdy byliśmy dziećmi, wychowywaliśmy się dobry kawałek oddalony od tego miasta. Nasi rodzice nie zajmowali się w ogóle łowiectwem ani też magią. Byli zwykłymi ludźmi prowadzącymi spokojne, majętne życie - odniosłem wrażenie, że w tym momencie jej głos utracił na tradycyjnym, pokręconym entuzjazmie połączonym z szaloną pogodą ducha. Stał się poniekąd... przybity. Tym bardziej zaczynało mi być głupio, że w ogóle poruszyłem ten temat. - Kiedy mieliśmy dziesięć lat - kontynuowała - nasz rodzinny dom został napadnięty przez stworzenia mroku. One... Często uderzają w niewinne, słabe punkty - wytłumaczyła z lekka nerwowo, a mi powoli wszelkie puzzle zaczynały do siebie pasować. - Nasi rodzice kazali nam się ukryć, jeszcze zanim zostali zabici - pokręciła głową, jak gdyby pragnąc wyrzucić z głowy prawdopodobne obrazy wspomnień. - Na końcu podpalili nasz dom. Musieliśmy uciec, wyminąć zwłoki naszych rodziców, dławiąc się łzami i dusząc dymem. Jak przez mgłę pamiętam wilkołaka, który odgrodził nam drogę ucieczki. Niewiele brakowało, a by nas rozszarpał. Gdyby nie wujek Ford... Nie spotkałbyś Dippera nigdy, a już tym bardziej nie mnie - dodała prawie szeptem. Nie miałem odwagi po tym spojrzeć jej w oczy. Nagle jednak odchrząknęła, próbując najwyraźniej odzyskać swój codzienny rewir. - Tak czy siak, mój brat uznał za punkt honoru zemścić się, dopaść tych, którzy odebrali nam rodzinę. Zresztą nie tylko on - wtedy dopiero podniosłem głowę. Dziewczyna lekko i beztrosko wzruszyła ramionami, uśmiechając się krzywo. - W tym wszystkim istnieje pewien haczyk. Wiesz jaki? - zagadnęła, a ja jedynie zaprzeczyłem cicho. - Ten kto raz zostaje łowcą, zostaje nim na całe życie.

***

Dni płynęły spokojnym, powolnym rytmem. Spędzałem czas głównie z mieszkańcami willi albo w książkach, których treść opowiadała o tym świecie lub na spacerach po czarującym ogrodzie, jaki to za każdą podobną wizytą sprawiał mi rozmaite niespodzianki. Wciąż byłem przekonany, że jeszcze nie odkryłem wszystkich jego magicznych sekretów, ale pozostawało to najpewniej kwestią do rozwiązania w przyszłości. 
Obecnie grałem z Mabel w... szachy. Tak, dokładnie, zwykłe szachy. Te niczym się nie różniły od swojego wymiarowego odpowiednika znanego w moim świecie. Właśnie kończyliśmy ostatnią partię, w której ostatecznie pozwoliłem dziewczynie wygrać. Na końcu uśmiechnęła się niezwykle zadowolona z siebie oraz szczęśliwa.
- Mówiłam, że kiedyś cię pokonam - zaśmiała się łagodnie.
- Nie wątpiłem w to - mruknąłem z równie przyjemnym uśmiechem na ustach.
- Prawdę mówiąc, mojego brata jeszcze nigdy nie ograłam - wyznała bez większej przyczyny.
Podniosłem się z miejsca i wzruszyłem delikatnie ramionami.
Może właśnie przegrałem przez oddanie jej forów, ale zdecydowanie warto było się poświęcić. W tym krótkim czasie zdołaliśmy się poniekąd zaprzyjaźnić. Szczerze powiedziawszy, czułem się trochę tak, jakbym od nowa miał siostrę. Im więcej czasu z nią spędzałem, tym bardziej przekonywałem się, że - mimo zawiłej, pokręconej natury - miała w sobie coś z mojej Mab i właśnie dlatego poniekąd zacząłem się o nią troszczyć, a także chciałem ją możliwie uszczęśliwić, nawet jeśli nie było to wybitnie trudne.
Pomogłem jej posprzątać figury. Nadeszła jednak pora, w której musiałem się z nią pożegnać z uwagi na to, że chciałem pobyć sam ze sobą. W związku z tym, wyszedłem na dwór. Najchętniej - rzecz jasna - udałbym się do pobliskich lasów, ale wiedziałem aż za dobrze, że mogło to być zbyt ryzykowne. Bo co jeżeli któreś z magicznych bytów pomyli mnie z Gleefulem i zapragnie ukatrupić? To akurat było strasznie prawdopodobne. Dlatego też, jeśli chciałem się gdzieś pokręcić sam, to tylko po terenach posiadłości, jakie stały się w moim odbiorze mniejsze, niż na początku. 
Obecnie zapadał wieczór. Tak więc wszelki skwar letni odszedł zastąpiony przez przyjemny chłód. Zacząłem się przechadzać. Tu i ówdzie, bez większego celu, rozglądając się po okolicy. Swoje spojrzenie regularnie zawieszałem na pobliskiej znanej roślinności, brnąc dalej, w głąb ogrodu. Nie było tutaj nikogo, poza mną.
Na pewnym etapie swojego spaceru zatrzymałem się przed tęczowymi kwiatami rosnącymi na jakimś krzaku. Wyglądały niezwykle ładnie oraz intrygująco, ale powoli oswajałem się już z tą całą magiczną otoczką, którą cechował się ten wymiar.
Oderwałem wzrok od tych pięknych roślinek, aby rzucić okiem na okolicę. Ku mojemu zdziwieniu... Napotkałem na metalową bramę. Czyżby zawędrował właśnie na sam tył ogrodu Gleefulów? Na to by wychodziło.
Delikatnie zaciekawiony zbliżyłem się do niej. Była cholernie wysoka, a więc wywoływała niemałe wrażenie. Dłonią dotknąłem zdobionych prętów, podziwiając ją dłuższy moment. Wkrótce moje spojrzenie prześlizgnęło się wprost na las. Między drzewami spokojnie dostrzegałem promienie słońca. Westchnąłem cicho sam do siebie. Naprawdę miałem chęć udać się do takiego samotnego miejsca. Tylko rozum mnie od tego powstrzymywał.
Wzdrygnąłem się z głośnym piskiem. Cudza dłoń wylądowała na moim ramieniu. Gwałtownie się odwróciłem. Swoim spojrzeniem natrafiłem na złotą tęczówkę chwilami zachodzącą czerwienią. Wypełniona goryczą, lecz również furią wyraźnie mówiła, iż stało się coś... Niedobrego.
- Witaj, Sosno.

ReversesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz