24. Przywołanie.

341 28 6
                                    

PoV. Dipper Pines

Tamto wyznanie ledwie przecisnęło mi się przez usta. Wyleciało niemalże szeptem z moich warg. Od razu po nim wbiłem wzrok w piaszczystą ziemię. Czas zdał się w tej chwili zatrzymać, cały tłum zszedł na drugi plan. W duchu panikowałem, acz najbardziej przytłaczające pozostawało spojrzenie Gleefula oraz jego milczenie. Te dwa czynniki potęgowały i tak już duże poczucie winy. Mówiąc dobitnie, zjebałem. Po całości. W czasie, w którym żaden z nas nie mógł sobie pozwolić na błędy, ponieważ wszyscy, włącznie z osobami, które nie miały najmniejszego związku ze sprawą, mogliśmy to przypłacić życiem. A ten błąd bez wątpienia stanowił błąd radykalny.
Ciche westchnienie opuściło moje gardło, gdy nagle cudze dłonie oplotły mnie w pasie. Nie bacząc na nic, wtuliłem się w drugie, zaledwie o parę centymetrów wyższe ciało należące do Dippera Gleefula, pozwalając sobie zatopić twarz w jego ramieniu. Schować ją wręcz, jakby pragnąc odnaleźć spokój ducha, uciec od - na ten moment w moim odbiorze - oskarżycielskich spojrzeń ludzkich oraz stłumić poczucie winy w tym jedynym bezpiecznym dla mojej osoby miejscu na świecie, jakie właśnie stanowiły z całą pewnością objęcia tego konkretnego chłopaka.
Sam nie wiedziałem, ile dokładnie tak trwaliśmy. Ta chwila przeciągała się w nieskończoność, acz zapewne w realiach trwała nie więcej, niż pięć minut. Palce bruneta nad wyraz spokojnie gładziły moje plecy. Nie mówił nic. Słowa w tym wypadku były po prostu zbędne.
Zaledwie na krótki moment uniosłem spojrzenie, aby zlustrować nim przechodniów oraz budynki. Natrafiłem w pierwszej kolejności na zaskoczone miny jego kolegów, a te sprawiły, iż z powrotem prędko schowałem nos w zagłębieniu szyi ukochanego. Całkowicie zmieszany, zacisnąłem dłonie na materiale jego koszuli,  zaś po paru sekundach odsunąłem się energicznie, zbierając w sobie resztki sił. Nawet jeśli było źle, musiałem wziąć się w garść. W końcu nie byłem panienką, aby się nagle popłakać w tej sytuacji. Za dużo w życiu przeszedłem w swoim rodzinnym mieście, żeby od tak się poddać.
— Musimy ją odszukać — odparłem, widząc wyraz twarzy swojego partnera.
Ten prędko się otrząsnął, przywdziewając na własne oblicze chłód. Skinął mi głową, tym samym przyznając rację.

***

Moja upartość wraz z uporem z godziny na godzinę malały stopniowo, jakby topione przez ten żar lejący się z nieba, który koniec końców i tak usunął się w cień na rzecz błogiego, rześkiego chłodu, jaki przybył wraz z późnym popołudniem. Czas płynął w zastraszającym tempie, zaś ja szedłem po uliczkach miasta. Tłum zmalał, a mi powoli brakowało sił na to wszystko. Odnosiłem wrażenie, że już po raz setny znajdywałem się w tych samych miejscach. W związku z tym aż nazbyt dobitnie poznawałem najciemniejsze zakamarki tej miejscowości, ale zdecydowanie... Nigdy nie chciałem tego robić w podobnym stylu i w podobnych warunkach, gdzie stawaliśmy przed obliczem jeszcze bardziej nieprzewidywalnego od Billa Ciphera bytu. 
Gdyby nie obecność Dippera, który podążał u mojego boku, najpewniej popadłbym w paranoję oraz zwariował. Byłem mu wdzięczny, że mimo, iż nawaliłem - ten wciąż trwał przy mnie i nawet ośmielał się wspierać, choć przecież powinien być zły. Niczego takiego jednak nie widziałem w jego wyrazie twarzy czy też oczach. Żadnej złości. Na szczęście.
— To nie ma sensu — westchnąłem cicho, przystając gwałtownie w miejscu między ludźmi spacerującymi wokół. 
Oparłem się o ścianę jednego z budynków, aby przynajmniej na krótki czas odpocząć. Machinalnie wbiłem spojrzenie w szarą, betonową ziemię - kamienny płytki, spomiędzy których miejscami wyrastała idealnie zielona trawa.
Westchnąłem ponownie ciężko, czując strużkę potu, jaka spłynęła mi po czole. Od razu potarłem je dłonią, ścierając kroplę. Odnosiłem wrażenie, jakbym przebiegł maraton, choć w istocie tak nie było. Nogi naprawdę zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa i o ile wcześniej Gleeful namawiał mnie na odpoczynek, a ja odtrącałem tą ofertę, o tyle teraz sam się na to zdecydowałem. Mimo zmęczenia, poczułem głęboki smutek. Przymknąłem na chwilę oczy. Żal i bezsilność zdawały się wypełniać moją osobę. 
Podniosłem powoli głowę. Mój wzrok trafił wprost na bruneta, który przystanął tuż przede mną. Choć mimika Gleefula powierzchownie nie wyrażała wiele, po oczach i całej postawie mogłem dostrzec nie tyle co zmęczenie, a równie silną jak w moim wypadku bezradność. Bo w zasadzie... Nie mogliśmy niczego zrobić. 
— Bierzesz na siebie zbyt wiele — oświadczył nagle, wyciągając dłoń w moją stronę. Ponownie cicho westchnąłem, tym razem odczuwając namiastkę błogości oraz ukojenia, jakie przyniósł dotyk ukochanego. Wdzięcznie wtuliłem policzek w jego rękę. — Jesteśmy tylko... — zawahał się na moment, przez co mimochodem spojrzałem na niego spod na wpół przymkniętych powiek — ludźmi — dokończył.
— Nie wiem — odparłem krótko, nieznacznie marszcząc czoło. Nijak obchodziły mnie obecnie osoby, które nas mijały, przyglądając nam się z lekkim zdziwieniem.
— Wracajmy — zarządził po małej chwili milczenia. — Jeszcze dzisiaj spróbuję przywołać któregoś z Cipherów.
No tak... Że też o tym zapomniałem. Przecież w razie jakichkolwiek komplikacji mogliśmy się z nimi skontaktować. Niemniej, nie uspokajało mnie to wybitnie. W pewnym sensie... Byli demonami, a zrzucili na nas aż nazbyt wiele. Sami powinni byli to wszystko wziąć w dużej mierze na siebie, zabrać to stworzenie stąd, jak najdalej od świata ludzi. Ale nie... Po co? Nie słuchali mnie w tej kwestii. Bez wątpienia o wiele lepiej by sobie z nim poradzili od naszej dwójki. Chociaż fakt, obydwoje wspominali, że nie znajdują się w pełni sił, jednak do cholery co z tego? Byli niezłymi egoistami, dbali najwyraźniej wyłącznie o siebie.
— I nie panikuj oraz się nie złość. To nic nie da — dźgnął mnie delikatnie w ramię, zaś ja ze świstem wypuściłem powietrze z ust. Potarłem nasadę nosa i zacisnąłem powieki.
— Łatwo ci powiedzieć. Od początku ostrzegałem ich, że stawianie nas w roli opiekunów nie jest najlepszym pomysłem, a ty... Nawet nie pisnąłeś słowem w tej kwestii — syknąłem cicho, starając się nie przybrać gorszego tonu. Awantura na środku ulicy, mimo wszystko nie była czymś pożądanym, poza tym wolałem się z nim nie kłócić. Nie teraz, gdy musieliśmy współpracować oraz pilnować się nawzajem.
Brunet westchnął, jakby z politowaniem, patrząc na mnie. 
— Cały sęk tkwi w tym, że nieważne co byśmy nie zrobili, w którą stronę nie poszli, byłoby równie beznadziejnie. Oni o tym wiedzą, ty zresztą też — wywrócił oczami. — Zatem uspokój się i chodź - powiedziawszy to, złapał delikatnie za mój nadgarstek. 
Od razu zakręciło mi się w głowie. Świat dosłownie zawirował, zaś po chwili - zamiast uliczek miasta oraz przechodniów - dostrzegłem turkusowe ściany jednego z pomieszczeń posiadłości. Postawiłem krok, aby opaść na najbliższą czarną kanapę, lecz zachwiałem się. Chcąc nie chcąc, wpadłem prosto w ramiona Osy, który posłużył mi obecnie za podpórkę. Zdecydowanie mój organizm nie był przyzwyczajony do podobnych środków transportu.
Wkrótce zająłem z jego pomocą miejsce i odetchnąłem z ulgą. Wbiłem na chwilę wzrok w czerwony dywan zdobiący podłogę. Praktycznie pod nos została mi podsunięta szklanka z wodą. Leniwie spojrzałem na Gleefula.
— Dziękuję — uśmiechnąłem się słabo, odbierając naczynie. Duszkiem je opróżniłem. — Co do tamtej kwestii... — zacząłem już znacznie spokojniej. — Masz rację — mruknąłem z nutą niechęci i pokręciłem głową, odkładając na bok szklankę. Ta natychmiast zniknęła.
Prawdę mówiąc, przy logicznym myśleniu ciężko było się z nim nie zgodzić. 
Nic nie odpowiedział. Między nami zapanowała cisza, w której Gleeful powiódł wzrokiem po otoczeniu. Pokój, jak każdy inny, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Przypominał kolejny salon. Tyle, że ten w porównaniu do tamtego pomieszczenia z pierwszego dnia spędzonego tutaj był po prostu mniejszy.
Zawiesiłem spojrzenie na najbliższej półce wypełnionej po brzegi książkami oraz bliżej nieokreślonymi ozdobami. Zmarszczyłem delikatnie czoło oraz skuliłem się nieznacznie w miejscu, gdy tajemniczy powiew chłodnego wiatru owiał moje ciało, wywołując tym samym gęsią skórkę na rękach. Intuicyjnie rozejrzałem się wokoło. Stół ze środka pomieszczenia dosłownie wyparował wraz z dywanem i niektórymi miejscami do siedzenia. Zaskoczony popatrzyłem na Dippera, bo domyślałem się akurat, iż to jego sprawka. Brunet trzymał w dłoni jeden z trzech w tym wypadku oryginalnych dzienników, których treść - przynajmniej we własnym świecie - znałem dokładnie na pamięć, uwzględniając w tym wszystkie informacje spisane niewidzialnym atramentem. 
Książka zaczęła lewitować przed nim. Ze spodni Gleefula wyleciała niewielka kartka. Dzięki magii bruneta ustawiła się równolegle do otwartego Dziennika. Między palcami swojego chłopaka z tej odległości bez trudu dostrzegłem kawałek kredy.
Nie musiałem pytać o to, co też ten właśnie wyczyniał. Nawet jeśli byłem zmęczony całym tym na wpół wesołym dniem, mój umysł jeszcze pracował na tyle dobrze, żeby łączyć oczywiste fakty. Widocznie Dipper wolał uważać oraz zachować przezorność. Szczególnie, skoro musiał dodać do całego rytuału parę punktów, aby móc przywołać obydwóch braci Cipher jednocześnie.
Przyglądałem się temu wszystkiemu beznamiętnie, jedynie śledząc uważnie każdy ruch nadgarstka Osy malującego na podłodze białe symbole. Gdy skończył, wyszedł na moment, zostawiając mnie samego. Podciągnąłem nogi pod brodę, a po paru sekundach zmieniłem pozycję na siad turecki. Leniwie oparłem podbródek na własnej dłoni i zacząłem wpatrywać się w drugą sofę na przeciwko nieco tępym spojrzeniem. Od niechcenia powiodłem nim po pomieszczeniu. 
Gęsia skórka momentalnie zawitała na moich odkrytych przedramionach, zaś wzdłuż ciała przebiegł pojedynczy dreszcz wywołany gwałtowną falą strachu. Zmrużyłem oczy nieco nerwowo rozglądając się wokoło. Dałbym sobie głowę uciąć, że w ostatnich promieniach słońca na ścianie dostrzegłem wysoki cień, który przemknął gdzieś w róg pomieszczenia. 
Zaciskałem mocno dłonie na własnych spodniach, kuląc się przy tym w miejscu, jak mała myszka schowana przed drapieżnym kotem. Nic się jednak nie działo. Żadna nadzwyczajna rzecz. Wszystko wydawało się takie... Normalne. 
Powoli wypuściłem z ust powietrze, ale zaraz usłyszałem głośny trzask za plecami, przez który mimowolnie podskoczyłem w miejscu. Blady odwróciłem się, zaś moje spojrzenie napotkało wzrok tych znanych mi chłodnych, błękitnych tęczówek. 
— Nie strasz — syknąłem cicho, ponieważ fakt faktem mógłby się poruszać bez robienia niepotrzebnego hałasu.
— Przepraszam — mruknął swobodnie. Parę kroków rozbrzmiało w pobliżu. Smukła dłoń wylądowała na moim ramieniu. Odetchnąłem, diametralnie rozluźniając napięte mięśnie. — Wszystko w porządku? — zapytał wyraźnie zmartwiony.
— Tak. Tylko niepotrzebnie histeryzuję — odpowiedziałem, uznając, że po prostu coś mi się już przywidziało przez te dzisiejsze wrażenia. — Nie przeszkadzaj sobie — rzuciłem znacznie spokojniej, opierając plecy o oparcie kanapy.
Skinął głową i ruszył przed siebie, wymijając moje obecne lokum. Za nim w rządku, jak potulne gęsi, leciały świeczki, które kolejno poustawiał we właściwych miejscach na drewnianej podłodze. Wreszcie podszedł do okien, a te energicznymi ruchami zasłonił czerwonymi zasłonami. W pomieszczeniu zrobiło się trochę ciemniej. Później uniósł dłoń, wyczarowując błękitny płomień. Wykonał drobny, okrężny ruch nadgarstkiem, dzięki czemu ogień w mgnieniu oka zatoczył koło, zapalając po kolei każdy knot.
Obserwowałem wszystko z uwagą. Mój niepokój ćmił się gdzieś w sercu, ale starałem się to w zupełności zignorować. Słyszałem jak Dipper wymrukiwał pojedyncze słowa, zaś w zapadającym mroku rozświetlanym przez blask świec jego oczy lśniły błękitem. Był spokojny, opanowany, emanował chłodem, który - nawet obecnie - w pewnym sensie urzekał, a przynajmniej mnie. Urzekał, przyciągał. Ten chłopak może miał cięty oraz zimny charakter, acz właśnie to te cechy sprawiły, iż moje serce zaczęło bić szybciej, kiedy tylko pojawiał się gdzieś na horyzoncie. 
Skrzywiłem się nieznacznie, dostrzegając, jak naciął jednym ze sztyletów swój nadgarstek, aby purpurowa krew spadła wprost do środka okręgu. Wreszcie przyszedł czas na etap końcowy, czyli dopowiedzenie do końca całej formuły, którą podali nam bliźniacy w zmodyfikowanej postaci, o wiele dłuższej od tej, jaką Gideon przyzwał Billa. 
To właśnie wtedy, odczułem przeraźliwy chłód, albo raczej mróz. Ale i tak nie on był tutaj najgorszy. Jak gdyby z oddali do moich uszu dobiegł śmiech. Śmiech dziecka rozbrzmiewający w moim umyśle echem. Wprawiał w ciarki, zaś dotyk odczuwalny na moich ramionach paraliżował. Oddychałem odrobinę głębiej, z trudem. 
Smukłe palce nagle puściły jedno z moich ramion. Przesunęły się, subtelnie gładząc skórę mojej szyi. Z pozoru gest wydawał się czuły. Niemniej, nie sprawił on, że moje nerwy złagodniały. Przeciwnie wręcz. Opuszki niewidzialnej ręki powędrowały w górę. Kątem oka spojrzałem na nią, czując delikatne muśnięcia na linii własnej szczęki. Nie widziałem nic. Nagle istota złapała za mój podbródek. Mocno, nakazując mi wbić swój wzrok w ukochanego.
Ten zdawał się nic nie zauważać, nie słyszeć upiornego rechotu. Pochłonięty przez obecne czynności, wypowiadał powoli, wyraźnie i starannie każdy wyraz. Uchyliłem wargi, żeby zwrócić na siebie uwagę Gleefula pojedynczym słowem. Wraz z tym stworzenie przystawiło mi palec wskazujący do ust. Dziecięcy śmiech ustał.
— Milcz, wujaszku — jadowity, cichy syk rozbrzmiał tuż przy moim uchu, zaś cudzy oddech owiał jego płatek. Spiąłem się gwałtownie, mając wielkie pragnienie po prostu krzyknąć. - To nic nie da - zadrżałem niespokojnie na słowa nieszczęsnego bytu. - Ten przeklęty łowca nie jest nawet w stanie mnie wyczuć.
Łowca?
Rozszerzyłem oczy w zdumieniu, acz nie miałem nawet głupiej chwili, aby jakkolwiek się zastanowić nad słowami obłąkanego anioła. Nagle błękitne płomienie zmieniły swoją barwę. Stały się zielone. 
Gleeful zmarszczył czoło. Serce chyba chciało wyskoczyć mi z piersi. Z całą pewnością to nie tak miało wyglądać i Dipper też to wiedział. Lecz mimo to, wymrukiwał dalej słowa, a na jego wyciągniętej dłoni ponownie zatańczył błękitny płomień. Niespodziewanie płomienie świec zgasły. Dotyk istoty zniknął, a wraz z tym zniknięciem mój wzrok prześlizgnął się na okrąg. Wszystko zostało zatarte w mgnieniu oka, stało się niewyraźne. Gorzej, niżeli jakby ktoś przejechał po narysowanych liniach butem. O wiele. Nie mogłem powstrzymać drobnego drżenia ciała, wpatrując się w plamy krwi.
— Nie drażnijcie mnie bardziej, głupie małolaty.

ReversesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz