PoV. Bill Cipher
*** Dzień wcześniej ***
Uśmiechnąłem się leniwie samemu do siebie, przechylając znacząco złoty kielich po brzegi wypełniony słodkim winem. Rozkoszna nuta goryczy wraz z przyjemnym ciepłem rozlała się po moim żołądku.
Moje spojrzenie ukradkiem uciekło w kierunku Błękitka, który wyjątkowo sztywno wysiadywał na kryształowym tronie, ściskając dłonie w pięści. Czy mi się wydawało, czy mój cenny skarb niezwykle mocno czymś się stresował i bujał zagubiony we własnych myślach, zamiast skupić się na dobrej zabawie?
Nikłe westchnienie wyrwało mi się z ust, a w odsłoniętym oku zagościł psotny błysk. Mimo woli, mój uśmiech nieco się poszerzył. Naczynie z trunkiem od razu zawisło w powietrzu, gdy tylko raczyłem odłożyć je na bok. Niespiesznie zdjąłem nogi z podłokietnika własnego tronu i usiadłem prosto. Dzięki temu, mogłem swobodnie pochylić się w stronę braciszka, nie przywiązując większej wagi do rozbawionych potworów, ani dudniącej muzyki.
— Kochanie... — mruknąłem gardłowo, dźgając go wolną ręką w wiele bardziej blady, niż naturalnie, policzek. — Może zatańczymy? — podsunąłem łagodnie, szczerząc się na zachętę od ucha do ucha.
Sądziłem, że chociaż w ten sposób pomogę mu się rozluźnić. Bądź co bądź, nie mogłem patrzeć na to, jak nad jego śliczną głową krążyły z niejasnych powodów czarne chmury.
— Później, Bill — w odpowiedzi posłał mi słaby, wymuszony uśmiech.
Mój entuzjazm momentalnie nieco przygasł, lecz nie zamierzałem się poddać już przy pierwszym niepowodzeniu. W drobnym zamyśleniu zastukałem opuszkami palców w krwisty kryształ. Wkrótce znowu nachyliłem się nad płatkiem ucha Willa z nieznikającym, figlarnym uśmiechem.
— Może więc wina? — zapytałem, znacząco spoglądając na pucharek, jaki pojawił się tuż przed nim za sprawą mojego pstryknięcia.
Początkowy, nikły grymas zwiastował prędką odmowę. Jednak Błękitek ewidentnie się rozmyślił, skoro niepewnie pokiwał głową, ujmując w dłoń kielich. Wyszczerzyłem się niezwykle zadowolony z siebie oraz samemu sięgnąłem po swój.
Wiedziałem, że prawie na pewno nie odrzuci mojej małej propozycji. A gdyby ją odtrącił, cóż... Byłoby to czystym znakiem. W końcu William posiadał równie wielką słabość do wina, co ja. Zwłaszcza skoro nie mogliśmy się upić. Dlatego też w odwrotnym wypadku musiałoby być cholernie fatalnie z jego nastrojem.
— Twoje zdrowie — rzuciłem tym błahym toastem i zaraz upiłem odrobinę.
— Wzajemnie — słodki szept ukochanego dotarł do moich czujnych uszu.
Po wszystkim z powrotem uśmiechnąłem się leniwie, oblizując górną wargę. Pokrótce zawiesiłem na nim już nie tak subtelne spojrzenie, pragnąc zwyczajnie umocnić się w przekonaniu, że ten brak humoru za sprawą odrobiny alkoholu zostanie u niego rozwiany.
Pomyliłem się. Im więcej czasu płynęło, tym bardziej mój jedyny skarb tych żałosnych wszechświatów stawał się spięty, zdenerwowany. Wbijał spojrzenie w jakiś odległy punkt, przy czym ściskał coraz mocniej trzon kieliszka, aż ostatecznie wypił pozostałości trunku praktycznie na raz. Pod jego siłą nagle cenne złoto się wygięło.
Właśnie wtedy diametralnie spoważniałem i rzuciłem krótki czar, za którego sprawą obydwa naczynia zniknęły. Sięgnąłem po prawie niezauważalnie drżącą rękę Błękitka, jaka spoczywała dotychczas na kolanach. Ścisnąłem ją lekko, czule gładząc w milczeniu jej grzbiet. Po to, żeby stał się spokojniejszy. Bo przecież nic się nie działo, nic mu nie zagrażało. Mieliśmy wyłącznie świętować nasz powrót do wymiaru, nacieszyć się sobą oraz zwróconą magią... Coś tutaj zupełnie nie szło po mojej myśli.
— Co się dzieje, bracie? — zagadałem spokojnie, przekrzywiając nieznacznie głowę i lustrując go uważnym, przenikliwym wzrokiem.
— Nic takiego. Nie ma potrzeby, byś się martwił — mruknął słabo, przez co trochę się skrzywiłem. Mimo wszystko, sam spojrzałem w kierunku, w którym utknął wzrok mojego partnera. Zmarszczyłem delikatnie czoło. Nie widziałem tam niczego... Niczego nadzwyczajnego. Wyłącznie tańczące pary demonów i bestii niższej klasy.
— Jestem z tobą od setek lat, a znamy się od dziecka — odezwałem się, acz w moim głosie nie tkwiła żadna nuta tradycyjnej ironii. O ile mogłem ją stosować wobec każdego, tak Will był diametralnym wyjątkiem od reguły kruszącym moje martwe serce. — Dlaczego wciąż uważasz, że odpuszczę przy twojej marnej grze aktorskiej? — spytałem i choć z pozoru moje słowa po samej treści mogłyby wydawać się oschłe... To jednak w tonie górowała wyłącznie troska.
— Przepraszam — cicha, skruszona odpowiedź dotarła do moich uszu. Poprzez moją naganę niefortunnie zestresował się jeszcze bardziej, co było widać praktycznie od razu. — Wybacz, muszę się przejść — nagle wstał z miejsca, wyswobadzając tym samym swoją dłoń spod mojego uścisku. — Nie będę psuł ci więcej zabawy.
Ledwie powstrzymałem się od wywrócenia oczami. Teraz to już mocno przesadzał i dramatyzował.
— Kochanie... — mruknąłem jeszcze, ale na darmo. Mój skarb już był w połowie drogi do pobocznego wyjścia.
Nie czekając więc na oklaski, podniosłem się z tronu. Prędko ruszyłem za nim. Tak naprawdę nic się nie liczyło, za wyjątkiem dobra mojego braciszka. Banda magicznych bytów na bank świetnie sobie poradzi i bez mojej obecności na tym jakże "skromnym" przyjęciu.
Wyszedłem prosto na opustoszały korytarz oświetlony wyłącznie nikłym blaskiem świec. Nigdzie nie widziałem sylwetki Błękitka, ale... To nic. Znając życie, po prostu migiem się gdzieś zaszył, łudząc się, że nie będę go na siłę szukał. Błędny tok myślenia.
Ruszyłem przed siebie, wygwizdując wesołą melodię, jaka echem odbijała się od ścian naszej Strachomidy. Myślami błądziłem natomiast po przeróżnych lokacjach, zastanawiając się którą mógł sobie obrać mój kochanek.
Istniało tutaj wiele pomieszczeń obfitujących w paranormalne zjawiska, łamiących wszelkie granice normalności. Jednakże William posiadał tylko lub i aż dwie wybitnie umiłowane przez siebie miejscówy. Tak proste oraz banalne, ale zarazem najbardziej prawdopodobne w jego wypadku. Miałem więc do wyboru - bibliotekę oraz ogrodowe tarasy.
Prędko więc teleportowałem się prosto pod ogromne, mosiężne drzwi, które od razu poruszyły się za ułamkiem mojej woli. Wpierw wolałem sprawdzić pierwszą opcję. Wkroczyłem do środka, natychmiast trafiając między setki półek obciążonych tysiącami kurzących się ksiąg, jakich część dosłownie znała swoim istnieniem początki wszechświata.
Badałem dokładnie, kawałeczek po kawałeczku każdy najciemniejszy kąt tego monstrum przewyższającego wielokrotnie największe biblioteki świata ludzkiego. Nigdzie nie widziałem Williama. Pozostawała mi zatem tamta druga alternatywa.
Przekraczając próg tarasów widziałem wyłącznie kontury bujnej roślinności tonącej w mrokach nocy. Swoje spojrzenie utkwiłem przelotem w szkarłatnym księżycu ubarwionym wąską źrenicą, któremu towarzyszyły setki czerwonych punktów. Idąc w głąb, poszukiwałem wyłącznie jednej znajomej postury. Z każdym krokiem traciłem na pewności, a mój dobry humor powoli obracał się w pył. Naprawdę zaczynałem się martwić.
Wkrótce jednak moim oczom ukazała się ta konkretna sylwetka, na której ślicznej głowie mieściła się złota korona. Od razu uśmiechnąłem się szeroko, brnąc bezszelestnie naprzód. Zatrzymałem się tuż za jego plecami, aż w końcu oparłem ręce po bokach srebrnej balustrady.
— Co cię trapi? — zapytałem, nachylając się tuż nad uchem brata.
— Nie skradaj się tak — pisnął ewidentnie wystraszony, przez co, mimo woli, cicho się zaśmiałem i dałem mu delikatnego pstryczka w nos.
Posyłał mi groźne spojrzenie. Wzruszyłem lekko ramionami, przywdziewając najbardziej niewinną minę na jaką było mnie stać. Wtedy to usłyszałem małe westchnienie.
— Więc? — uderzyłem ponownie, pozwalając własnym dłoniom spocząć na smukłych biodrach swojego Błękitka. — Dobrze wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć — dodałem nad wyraz łagodnie oraz przejechałem nosem wzdłuż jego szyi. Byle tylko go zachęcić do większej otwartości.
— Wiem — wyszeptał, drżąc nieznacznie w moich ramionach pod wpływem tak nikłego gestu. To było strasznie... Urocze. Ale nie mogłem się na tym teraz w nadmiarze skupiać.
— Zatem? — naciskałem dalej, wtenczas opierając tylko podbródek na jego ramieniu i ciasno obejmując go w talii.
Między nami zapanowała cisza. Niemalże westchnąłem, acz nie odezwałem się więcej. Ja miałem czas. Aż nadto czasu, on zresztą też. Nie puszczę go, ani nie pozwolę mu odejść. Tak długo, póki się nie otworzy.
— Od kiedy tylko wróciliśmy, czuję straszny niepokój... — zaczął nagle. Uśmiechnąłem się leniwie i cmoknąłem go pod uchem. Teraz pozostawało oczekiwać aż rozwinie. — Martwię się o nich. Wiem, że obydwoje regenerujemy wciąż siły i potrzebujemy czasu, by móc zająć się należycie tą sprawą, ale... Co jeśli się spóźnimy? Co jeśli on im coś zrobi? O ile już nie zrobił... Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś się tej dwójce stało — zakończył szeptem.
— Jesteś zdecydowanie za dobry dla ludzkiej rasy — westchnąłem cicho, w duchu wywracając oczami. — Za dobry dla wszystkich. Nie powinieneś się martwić o rzeczy, na które nie masz bezpośredniego wpływu — oznajmiłem.
Moje słowa sprawiły, że zacisnął dłonie w pięści. Sama jego mimika wręcz krzyczała z bezsilności. Dlatego też sięgnąłem po jego rękę i pogładziłem czule jej grzbiet.
Prawdę mówiąc, nie rozumiałem go. Jedynie mogłem się starać pojąć, jak mógł dawać tyle ciepła takim gnidom pokroju mnie, albo... Dippera Gleefula. Bądź co bądź, w teorii łowcy byli oprawcami dla wielu bytów.
— Boję się. Wkrótce mnie dopadnie, w-was... — wyszeptał z paniką w oku, a mnie wryło w ziemię.
— Nie mów tak.
— Bill.
Pomimo wyraźnie upominającego tonu, pochyliłem się i przybliżyłem, by przycisnąć Williama do barierek, za którymi rozpościerał się zapierający dech w piersi widok na całe Miasto Snów. Opuszkami palców odzianych w rękawicę pogładziłem pieszczotliwe policzek swojego bliźniaka, a po paru chwilach złożyłem na jego ustach ciepły pocałunek.
— Ochronię ciebie — oznajmiłem całkowicie pewien swego.
— Złotko, przecież nie masz na tyle sił. Ostatnio... — powiedział drżącym głosem, na co uśmiechnąłem się szeroko, figlarnie.
— Śmiesz we mnie wątpić? — mruknąłem z wyrzutem przerywając mu. W międzyczasie przejechałem kciukiem po jego dolnej wardze. — Jeżeli będzie trzeba, obronię ciebie, a skoro zależy ci na tamtej dwójce, również ich. Żaden anielski wyrzutek nie będzie cię krzywdził, czego dopilnuję za wszelką cenę.
— Nie możesz go tak lekceważyć.
— A on nie powinien lekceważyć mnie.
W tym momencie Will zagryzł jedynie słodko swoją wargę w wyraźnym wahaniu. Nagle wyciągnął rękę i pogładził mój policzek, przez co przeciągle zamruczałem. Wtuliłem się potulnie w jego dłoń.
— Proszę, uważaj na siebie. Nie mogę cię stracić.
— Rzecz w tym, że nigdzie się nie wybieram, Błękitku — zapewniłem z nutą radości w głosie. To urocze, że się o mnie martwił, ale zawsze sobie radziłem i zawsze wracałem. Takich jak ja praktycznie nie dało się pozbyć, o czym od dawien dawna wiedział każdy mój wróg.
Tyle wystarczyło, by się do mnie przytulił oraz schował nos w mojej koszuli. Zaśmiałem się wesoło, oplatając go ramionami.
Mój uśmiech teraz bardziej wyrażał tańcującą w mrocznym sercu psotę. Jednak dłuższy czas wolałem być grzecznym chłopcem, który trwał tak ze swoją połową, pozwalając jej się uspokoić. Dopiero, gdy przestał się trząść, postanowiłem zacząć go zaczepiać. Mieliśmy spore braki. Nie tylko we władaniu tym cudownym światem, lecz również w spędzaniu czasu... Sam na sam.
— Co powiesz na małą, tycią - zacząłem, palcami kreśląc losowe symbole na jego plecach — odskocznię od zmartwień? Z wielką chęcią pomogę ci się odprężyć — podsunąłem sugestywnie zalotnym tonem, zdejmując z jego głowy koronę.
Potem przygryzłem mocno płatek jego ucha. Zachichotałem, bo zaraz spotkałem się z całkiem uroczą reakcją z jego strony. Później tylko ponowiłem ten ruch, licząc na to, że uda mi się skutecznie nakłonić Willa do śmielszych zabaw. Chrzanić całą imprezę naszych małych zjaw ku uczczeniu naszego powrotu... Liczył się tylko on.***
Otaczała mnie kompletna, acz zarazem cholernie przyjemna pustka. Nicość, w której mogłem dryfować, odprężając się do granic. Dla wielu byłoby to przerażające znaleźć się w spowitej ciemnością bezkresnej przestrzeni, ale... Nie dla mnie. To, co w teorii budziło lęk, dla demona mojego pokroju było najlepsze, najrozkoszniejsze i najbardziej ekscytujące. W jakimś stopniu budziło wrażenia, a za odczuwaniem wrażeń ganiałem od początków swojego istnienia.
Śniłem. Normalnie, co prawda, nie miałem potrzeby śnić. Jednakże wciąż byłem trochę osłabiony, a spanie stanowiło drobny sposób na odzyskanie ostatnich brakujących elementów własnej magii. Metoda ta była dla nas żmudna, bardzo powolna, ale zawsze jakaś. Tym razem jednak nie zapadłem w swój "zimowy" sen. Sen odznaczający się potwornie długim czasem, który odbyłem parę razy w życiu po niemal śmiertelnych potyczkach, przez jakie stawałem się niekiedy warzywem. Niemniej takie starcia zawsze były fascynujące. Za bardzo lubiłem ryzyko.
Do moich nozdrzy niespodziewanie dotarł zapach krwi. Westchnąłem uradowany, wylegując się w tym mroku na plecach. Wcześniejsza upojna noc, ciemność, krew, doprawdy... Lepiej być nie mogło!
Odprężony odchyliłem głowę i przymknąłem oko, napawając się tą słodką wonią. Do czasu, póki nie uświadomiłem sobie, że na dobrą sprawę nie mogło mi się nic podobnego wyśnić, nawet jeżeli władałem w innych warunkach nad snami. Już wielokrotnie próbowałem wytworzyć w swoim umyśle zmysłowy bodziec. Na marne.
Momentalnie zalała mnie fala niepokoju. Coś było ewidentnie nie tak. Tak bardzo, bym sam na sobie wymusił natychmiastową pobudkę.
Uchyliłem powiekę. Krwawe słońce stało w zenicie za ogromnym pałacowym oknem. Materiał kołdry wciąż skrzętnie opatulał moje ciało. Odetchnąłem cicho. Nic się nie wydarzyło, rzeczywistość mojego świata trwała nienaruszona.
Wyciągnąłem dłoń, leniwie magią przywołując do siebie własną opaskę, którą zawsze przysłaniałem kocie oko. Ledwie zacisnąłem na niej palce, aż coś we mnie uderzyło. Wiele intensywniejszy zapach krwi zdawał się wisieć w powietrzu.
Natychmiast podniosłem się do siadu. Im więcej bodźców do mnie docierało, tym bardziej mój przyćmiony od snu umysł zaczęła zalewać pierwszy raz od wielu lat czysta panika. Najgorsze w tym wszystkim było to, że... Nie czułem obecności mojego brata.
Powoli się obróciłem, a moja źrenica momentalnie się rozszerzyła. Widok może nie był dramatyczny, ale mówił mi już teraz wiele. Pościel wraz z poduszkami były pomierzwione, rozrzucone w nieładzie. Czerwone plamy miejscami zdobiły prześcieradło, zaś na nieskazitelnej dotychczas posadzce mieściła się kałuża krwi. I nie potrzebowałem niczego więcej, by zrozumieć co się stało, skoro między posoką na łóżku mieściło się czarne, krucze pióro.
Zgarnąłem je w dłoń, przeklinając siarczyście. Moja dłoń zapłonęła ogniem, obracając ten przeklęty symbol w pył. Błękit spowił komnatę. Byłem wściekły, a wściekłość w moim wypadku manifestowała się zmianą formy.
Dynamicznie podniosłem się z miejsca, pstryknięciem palców nakładając na siebie swoje codzienne ubrania, które natychmiast stały się czerwone. Ruszyłem przed siebie, nie mając zamiaru czekać. Choćbym wywrócił w najbliższych dniach połowę wszystkich wymiarów do góry nogami... Odnajdę go.
________________________
Uff, w końcu udało mi się coś wyskrobać po długiej przerwie.
Mam nadzieję, że i ten rozdział przypadnie Wam do gustu oraz szanuję wytrwałe osoby za ciągłe czytanie tego. ^^
Welp, co się u Was zmieniło przez ten czas? Jak minęły wakacje? Bo mi, przyznam, że mega słabo.
~Lorenij
CZYTASZ
Reverses
FanfictionDipper Pines i Dipper Gleeful to dwa, naturalne przeciwieństwa. Są rzeczy, które ich dzielą, ale są też rzeczy, które ich łączą. Bill Cipher i Will Cipher to bracia, o różnych osobowościach. Żyć bez siebie nie mogą i to bardzo dosłownie. Co się sta...