Rozdział Trzeci

3.2K 129 7
                                    

To był bardzo wiekowy dom pełen ciężkich i starych mebli. W ogromnym salonie stół i krzesła, pamiętające jeszcze Ludwika Filipa, wciąż czekały na gości, a przepiękne kaflowe piece marzyły o blasku ognia. Dwuskrzydłowe, misternie rzeźbione drzwi z solidnymi okuciami śniły swój sen o balach i rautach. Po ogromnych korytarzach, obitych zielonych suknem, snuły się duchy przeszłości, zza ścian wciąż było słychać krzyki udręczonych i torturowanych ofiar szaleństwa niektórych członków rodziny.  Opustoszałe sypialnie zionęły chłodem mokrego muru, wszędzie czuć było wszechobecny zapach wosku spalonych świec.

Tylko tu i ówdzie tańczył czasem ciepły, różowozłoty blask słońca, któremu jakimś cudem udało przebić się przez zasnute pajęczyną okna. Nad domem i ogrodem wisiały ciężkie chmury, a dzień otulał świat zadymką mgieł. Zdawało się, że nie chce patrzeć na ten nieszczęsny obraz spustoszenia i grozy.

Ogród.

Kiedyś, kipiący kolorem i życiem traw i krzewów, był królestwem białych pawi, dziś straszył kępami sitowia, białymi pniami powalonych drzew i zmurszałymi głazami, które nie pamiętały kogo lub co przedstawiają. Pokryty rzęsą staw od czasu do czasu żałobnie marszczył taflę, jakby poruszany tlącym się jeszcze czarem. Czasem coś wydawało dźwięk, który przyprawiał o dreszcz przyglądającego się posiadłości mężczyznę. Magiczne zwierzęta nigdy nie były jego mocną stroną, szczególnie po tamtej historii z hipogryfem.

Na bladą twarz Draco wypłynął lekki rumieniec wstydu, zadrżała lekko ręka. Nalał do szklanki ognistej i rozejrzał się po gabinecie.

Bardzo obszerny i wysoki pokój na całej długości ściany miał okno, przez które torował sobie drogę rubinowy blask zachodzącego słońca. Atmosfera smutku i głębokiej melancholii spowijała wszystko ciężką kotarą. Draco Malfoy tu spał, jadł i pracował.

Przejrzał się w szkle szklanki.

Blada cera, puste, szeroko otwarte oczy, blade, wąskie usta i wydatny nos - z wiekiem coraz bardziej upodabniał się do rodziny ojca. Widmowa bladość to był ich znak rozpoznawczy. Zamieć zmarszczek wokół oczu zdawała się być jedynym znakiem życia tej woskowej twarzy. Każda z nich to uśmiech, niepokój, wspomnienie, łza. Tych ostatnich było zdecydowanie więcej, chociaż nikomu nigdy się do nich nie przyznał. 

Spojrzał na znak wytatuowany na ręce. Dawno już przestał go ukrywać, wszyscy i tak wiedzieli, przeszłości nie zmazał, przyszłości nie napisał. Żył z dnia na dzień, na szczęście mógł sobie na to pozwolić. W Banku Gringotta czekało na niego trochę majątku, i mimo, że musiał go uszczuplić na odszkodowania, to głodem nie przymierał. W końcu majątek nawet udało się pomnożyć. Ojciec zmarł w Azkabanie, a matka niedługo po nim. Nie potrafiła się odnaleźć w powojennej rzeczywistości, do końca żyła z piętnem krzywd wyrządzonych przez rodzinę i nigdy się z tym nie pogodziła.

Od jej śmierci nie przekroczył progu ogrodu. Szczerze mówiąc w dupie miał, co się z nim dzieje.

Na przekór wszystkiemu zatrzymał dwór. Wszyscy uznali, że ciężko mu mu się rozstać z rodowym dziedzictwem. Uśmiechnął się do siebie szyderczo.

Nienawidził go. Dom był jego karą i pokutą, wchłaniał go w łunę ciemności ilekroć próbował go opuścić. Wracał więc upadając pod ciężarem wspomnień, co noc ulegał szaleństwu genów i histerii, która próbowała go wyrwać ze szponów przeszłości.

Na jego piersi siedziała niezidentyfikowana zmora.

Nienawidził nocy, nienawidził zasypiać, dlatego też tak dużo pracował. Inna rzecz, że naprawdę kochał to, co robił. A robił coś zupełnie niegodnego dziedzica.  Na samo to słowo skrzywił się z obrzydzeniem.

Miał dać godnych potomków, miał zasiąść na ministerialnym stołku, zrobić karierę i sowicie opłacać wszystkich, którzy mogliby mu się przydać. Zbuntował się więc wobec rodzinnej tradycji. Podjął pracę i to taką, że jego przodkowie przewracali się w grobach.

Draco Malfoy, pracownik terenowy Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof, szef Komitetu Łagodzenia Mugoli. Tak, to było coś niezwykłego.

Zachichotał budząc drzemiące portrety.

Przypomniał sobie rozmowę sprzed ponad 5 lat.

— Co, kurwa?  — Minister magii Kingsley Shacklebolt prawie się zakrztusił. — Chcesz pracować z mugolami? Wiesz, czego oczekujesz? Uważasz, ze po tym, co się stało ktoś Cię do takiej pracy dopuści?  Z taką znajomością uroków, jaką posiadasz, świetnie się sprawdzisz jako łamacz zaklęć. — Minister coraz bardziej zdenerwowany patrzył na siedzącego przed nim młodego mężczyznę.

Ten patrzył ministrowi prosto w oczy i myślał.

Propozycja wyjazdu z Billem Weasleyem była kusząca. Z dala od Złotej Trójcy, jego mroczny znak poszedłby w zapomnienie, a on sam miałby adrenalinę, którą zawsze lubił. Tylko czy na pewno chodziło mu o przygody i dreszcz emocji?

— Nie — rzekł do ministra. — Ale dziękuję za propozycję. Chcę mugoli, nieważne są pieniądze, te mam... — urwał.

Kingsley Shacklebolt wiedział, że sytuacja z młodym Malfoyem nie była tak oczywista, jak mogła się z boku wydawać, ale to, o co prosił było szalone.

— Dobrze — rzekł mimo wszystko. — Wiesz, że to nie jest łatwa praca, wymaga cierpliwości, opanowania i...  — uśmiechnął się lekko — poczucia humoru...

— Którego mi brakuje, chciał pan powiedzieć, panie ministrze? — Draco Malfoy spojrzał na urzędnika spod zmrużonych powiek.

- Cóż. — Nie dał dojść do głosu Kingsleyowi. — Zdziwiłby się Pan.

Po kilku latach awansował. Nie było to łatwe, tym bardziej, że jego praca miała być trzymana w tajemnicy i tylko nieliczni wiedzieli czym się zajmuje. Między innymi Artur Weasley, który nie krył zaskoczenia, gdy go zobaczył po ponad dwóch latach pracy w Departamencie.

Weasley, Blaise i Pansy. Troje ludzi tak bardzo od siebie różnych, a bardzo dla niego ważnych. Z różnych powodów.

Przez uchylone okno wpadł powiew wiatru, zatańczyły papiery rozłożone na biurku.
— Wiatr zmian.— Pomyślał i sam się zdziwił, że przyszło mu to do głowy. Zmiana to nie było coś, czego oczekiwał, a jednak odrobinę się ucieszył nieśmiało pukającą nadzieją.

Całkiem Nowe Życie (Dramione)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz