Okolica, w której się znajdował, doskonale odzwierciedlała jego naturę. Tu nie musiał ukrywać swojej tożsamości, z prostej zresztą przyczyny, nikogo nie obchodził. Niepozorna ulica Śmiertelnego Nokturnu od zawsze cieszyła się złą sławą, mówiło się, że ma mroczną przeszłość. Było w niej jednak coś, co Draco Malfoy bardzo sobie cenił, tu każdy trzymał język za zębami.
To był kolejny dość ciepły październikowy wieczór. Dzień uprażył beton, a słońce wciąż wisiało wysoko, zadając ból jego ciału. To solidne gorąco doprowadzało go do szału, nieprzyzwyczajony do długotrwałego przebywania w świetle dnia szybko skierował kroki do pobliskiego pubu. Uciekał od życia, wspomnień i przeszłości, najczęściej były to ucieczki nieudane, dawał wtedy upust wszystkim tym okropnym myślom, które utwierdzały go w przekonaniu, że w historii wszystkich śmierciożerców on był z pewnością najbardziej żałosny.
Draco Malfoy czuł się zmarnowany, przygięty i złamany. Wspierał się na upalnym powietrzu, jakby czekał, aż go wykończy, ale ono nie zamierzało tego zrobić. Nie dziś. Nawet nie jutro. Miał wrażenie, że robi mu na złość i i nie zamierzało go wykończyć w ogóle. Przez co najmniej dziesięć minut stał przed jedną z nieco podrzędnych knajp, uspokajając oddech i czując ulgę, że w końcu mu się udało. Ulica pozostawała nieporuszona, wokół niego tańczył duszny wiatr, który swobodnie przynosił dymną woń. Mury wokół wznosiły się i wołały: Witaj z powrotem śmierciożerco...
Parsknął śmiechem. Przez jeszcze jedną chwilę pozwolił sobie na luksus bezruchu po czym przełknął ślinę, rozmasował skronie, podjął ponurą decyzję i pchnął drzwi.
Pierwsza para oczu, na którą którą natknął się Draco, należała do Ronalda Wesley'a, który siedział oparty plecami o bar, z typową dla siebie miną: na co się, do cholery, gapisz?! Z nim nie było żartów, szczególnie wtedy, gdy tracił nad sobą panowanie.
Draco, mimo, ze poradziłby sobie z nim bez problemu, nie miał ochoty na spiny, wychodziło jednak to, że nie miał się czego obawiać.
Nonszalancki chociaż niepanujący nad sytuacją Weasley siedział z Harrym Potterem, złotym dzieckiem czarodziejskiego świata.
— Niech ich szlag. — Draco zaklął pod nosem. Miał się wycofać, ale w ostatniej chwili zauważył, że żaden z nich nawet na niego nie spojrzał. Siadł więc przy stoliku w kącie sali i słuchał. Jakby wbrew sobie pomyślał, że całą trójką świetnie tu pasowali. Zagubieni, pogrążeni w beznadziei, bez przyszłości, którą obiecywał im świat.
Zachmurzone ściany.
Spieczona podłoga.
Linia brzegowa brudnych kufli rozciągająca się na całej długości baru.
I to potworne gorąco.
Nawet czujna wojowniczość Draco została stępiona na chwilę przez ten straszliwy ciężki upał. Odetchnął głęboko, przywołał zimną ognistą, patrzył i słuchał.
Pijany Ron szlochał. W jego bełkocie Draco z łatwością wyławiał imię Hermiony, kobiety, która do dziś nawiedzała go w snach. To wtedy, patrząc na tortury, które urządziła jej jego szalona ciotka, podjął decyzję, że nie będzie walczył w wojnie, która go nie dotyczy. Pamiętał kujonkę, pamiętał dziewczynę która zeznawała na jego korzyść, pamiętał porządną, pewnie też nieco naiwną kobietę. Nie taką, która wyłaniała się ze słów siedzącego przy barze mężczyzny.
— Dlaczego mi to zrobiła? — Ron uderzył Harry'ego w pierś, a potem opadł głową na jego ramię. — Przecież ją kocham. — Potter złapał przyjaciela za sweter i poklepał po plecach. Było mu żal Rona, siebie też mu było żal. Wszystkiego mu było żal. Tego, że na nic nie miał wpływu, również. I Malfoya, którego zauważył, też mu było żal. Każdy z nich musiał się z czymś mierzyć.
Podniósł Rona i razem ruszyli w stronę drzwi.
Draco poruszył się niespokojnie.
— A więc o to cały czas chodziło. O zdradę, zazdrość — pomyślał. Wszystko to, co przed chwilą widział i słyszał, tworzyło irytujący bezład, jak gdyby się człowiek nagle znalazł w środku przeprowadzki. Jeśli rozpadało się to, co zdawało się być stałe, to jaka była reszta świata? Wszystko zdawało się się stawać burdelem, w którym nie było żadnych zasad. Na jego usta wypłynął smutny uśmiech. Na jego oczach właśnie rozpadała się legenda, a cień pokonał płomień.
...
Słońce powoli kończyło dzienną wędrówkę po niebie. Już za kilka chwil jego okrągła, czerwono-pomarańczowa tarcza miała schować się za horyzontem. Patrząc w dal można było zauważyć falujące od gorąca powietrze.
Blaise i Ginny siedzieli i odkrywali się na nowo. To było już któreś spotkanie po latach, a oni z każdym coraz lepiej się ze sobą bawili.
Piękno wieczornego nieba słało się na trawę, bruk, na domy szykujące się do snu, wlewało w oczy, w duszę trochę nostalgii podlanej spokojem.
— Jesteś pewna? — zajrzał jej w oczy.
— Tak bardzo go chciałam, że nie zauważyłam, że pokrzyżował wszystkie moje plany. — Podniosła wzrok. — Nie wiem Blaise, wciąż nie wiem, ale życie jest jak labirynt o nieskończonej liczbie rozwiązań i zakończeń. Teraz czas na moje.
Roześmiał się i musnął opuszkiem palca jej usta. — Mam zatem szansę — stwierdził pół żartem, pół serio. Długie, kasztanowe włosy Ginny znów zatańczyły, gdy śmiała się do rozpuku. Podobał jej się, tak dawno nie flirtowała, a z Zabinim przychodziło to niezwykle łatwo.
CZYTASZ
Całkiem Nowe Życie (Dramione)
FanfictionOpowiadanie zawiera sceny 18+ - Pili, a każdy łyk był niczym rozliczanie się z przeszłością. Ona piła za stracone złudzenia, za miłość, która nigdy nie nadeszła, za zmarłych, których nie potrafiła pożegnać, za przyjaźnie, których nie chciała podtrzy...