EUFEMIA
Kilka miesięcy temu pomyślałabym, że totalnie mi się poszczęściło. Od kiedy wygnano Irytę często miałam nadzieję, że ją zobaczę. Zanim dostanę przyzwolenie na działanie w OSS albo Rządzie.
A teraz? Najchętniej uciekłabym z tego miejsca. Bo widząc z daleka czarnowłosą – nieco mniej zadbaną, może trochę wyższą – która niegdyś stanowiła najważniejszy element w moim życiu, chciałam zwiać. Ale coś kazało mi się stamtąd nie ruszać. I absolutnie nie był to Bastian, którego męczyła prawdziwa obsesja na temat czternastolatki, ale coś innego.
Dawne uczucia. Dawne wspomnienia. I dawne cele, które chciałam spełnić.
– Ir... Iryta? – wyszeptałam cicho.
Patrzyłyśmy na siebie intensywnie, nie wiedząc, jaki ruch wykonać. Z tej odległości doskonale widziałam, jak łzy napływają do jej oczu. Coś mocno ścisnęło mnie za serce. Każdy mógł sobie mówić, że bezuczuciowa ze mnie suka, ale nawet ja potrafiłam przyznać przed sobą, że posiadam tą delikatną skorupę, która z łatwością pęka.
Zrobiłam pierwszy krok w jej stronę, a następnie nieco przyśpieszyłam. Iryta zrobiła to samo, aż w końcu pokonałyśmy ten nic nieznaczący teraz dystans. Starałam się nie wybuchnąć płaczem, gdy czarnowłosa z całej siły mnie przytuliła, sama zalewając się łzami. Zaczęłam z całej siły głaskać ją po głowie, zapominając teraz o całym świecie. Zapomniałam o Mai, zapomniałam o Elif, zapomniałam o Sebastianie, zapomniałam o Bastianie. O wszystkim. Znowu liczyła się dla mnie tylko Iryta. Miałam ochotę dać sobie w pysk za to, że chociaż na chwilę zwątpiłam w to, co dla niej robiłam. Że zwątpiłam w nią.
– Iryta... Boże, Iryta... – załkałam, wtulając się w jej szyję.
– Też się cieszę, że cię widzę... – powiedziała, z lekkim rozbawieniem.
Jej głos brzmiał dokładnie jak rok temu, nic się nie zmienił. Nie sądziłam, że wciąż jest we mnie ta miękka pizda, która ujawnia się za każdym razem, gdy widzi swoją największą słabość.
Ale nie mogłam pozwolić sobie na wyjście ze swojej roli. Nie mogłam pozwolić na to, aby Iryta dowiedziała się, z kim do tej pory współpracowałam. I absolutnie nie mogła wiedzieć o tym, że byłam świadoma jej pobytu.
Po kilku minutach trwania w takiej pozycji, ujęłam jej twarz, ścisnęłam policzki i spojrzałam na nią poważnie.
– Co ty tu robisz? Zmusili cię? Legioniści? – spytałam z niepokojem. Kątem oka zauważyłam, jak Bastian, który do tej pory był zmuszony obserwować mnie w tak żałosnym stanie, wzdycha ciężko.
Czarnowłosa złapała mnie za nadgarstki, chcąc uwolnić swoją twarz od moich dłoni, a następnie pokręciła głową.
– Nie, nie. To zupełnie nie tak – powiedziała i wstała, nie puszczając mnie ani na moment. Uczyniłam to samo, patrząc na nią wciąż z udawanym zdenerwowaniem. – Później ci wszystko wytłumaczę, jednak muszę jak najszybciej się stąd wydostać. Strażnicy podobno grasują.
Ach, no tak. To ja ich wezwałam. Na życzenie Mai.
– Podobno znaleziono królową Maje. Nie wiem czy to prawda, ale...
Spojrzała na mnie z wytrzeszczonymi oczami. No cóż, Maja faktycznie nie kryła się w Sekcie, że jest królową. Pewnie w ich planie raczej nie było żadnego punktu, który mówiłby o Strażnikach zabierających dziewczynę. Chociaż, to Sekta. OSS się przez nich rozjebało.
– Wszystko w porządku? Zbladłaś – zauważyłam, siląc się na słaby uśmiech.
– Nie, nie... – mruknęła pod nosem. – Słuchaj. Musisz pomóc mi się stąd wydostać. Proszę... – odparła, patrząc na mnie błagalnie. Starłam kciukiem resztki łez. Pewnie gdyby nie moje nagłe wahania nastroju, pewnie musiałaby mnie błagać na kolanach. Dobrze, że jednak moje zdziczałe ego nie miało pretensji do dziewczyny, za to, że sobie poradziła w podziemiach. Ale wciąż nie rozumiałam, czemu ta kretyńska grupa w ogóle ją ze sobą zabrała. Przynęta. Typowo.
CZYTASZ
361 sekund
Science Fiction| DRUGA CZĘŚĆ ,,361 ZASAD"! | 01.01.3001, godzina 12:55 Mija właśnie trzysta sześćdziesiąt lat od zakończenia trzeciej wojny światowej. Dokładnie w 2641 roku, Polska poszerzyła swoje granice do siedmiu milionów kilometrów kwadratowych i postawiła mu...