POV. SOPHIA
Podobno śmierć ukochanej osoby jest dzielona jedynie o krok od szaleństwa.
Nieważne jak bardzo zgadzałam się z tym twierdzeniem to w momencie gdy poczułam ten delikatny ścisk nadzieja dosłownie zrodziła się we mnie na nowo.
Oh, ile to już razy zawiodłam się na własnej, nie znającej granic wyobraźni. Wręcz codziennie czułam, że wcześniejszego wieczoru naobiecywałam sobie za dużo i nic nie jest w stanie spełnić choć części mych najlepiej skrywanych pragnień. Jednak po chwili czułam chęć by uwierzyć, a po niedługim czasie zawód, że jednak uwierzyłam. Może moja złudna, niewykorzystana nadzieja zbierała się we mnie czekając na swój konkretny moment. Co jeśli miała objawić się dopiero kiedy coś stanie się dla mnie tak ważne, że jestem w stanie w to uwierzyć całą sobą, tak bardziej niż w cokolwiek innego...
Więc jeśli kiedykolwiek tak rzeczywiście się działo to teraz całą sobą chciałam wierzyć, że mój ukochany nie umarł. Nigdy nie zaprzestał walki, a teraz walczy jakby zależało od tego coś więcej od naszej miłości, nawet coś więcej od jego życia...
Tak, czułam że walczy, że stara się do mnie wrócić. W tym momencie mimo tych niepokojących okoliczności pierwszy raz pomyślałam o sobie jako o JEGO królowej, która stęskniona zbyt długą rozłąką czeka na swojego króla. Czułam się zupełnie jakbym podzielała jego los, również uporczywie trzymała się liny balansującej na krawędzi życia i śmierci. Zapewne to przez to, że gdyby faktycznie stracił ducha to nie tyle moje serce, ale i nadzieja umarłby następne plącząc się we własnym, zasłużonym cierpieniu.
Jak na ironie byłby niebywale spokojny. Z przymkniętymi oczyma i z powodu braku grymasu na twarzy wyglądał zupełnie jakby spał. Ja za to wyglądałam na nie tyle pół żywą, co również zmarnowaną i zmęczoną własnym, przypadkowym istnieniem.
Jak głupia utkwiłam wzrok we własnej dłoni która nieruchoma czekała na jakikolwiek większy znak, choć niewinny i nic nie znaczący ścisk powinien mi go zapewnić. Poczułam jak rozciąga się we mnie niezwykle gorące, wręcz palące uczucie wygranej. Najwidoczniej miłość która jest przecież słabsza i od przeznaczenia, i od śmierci po raz kolejny wygrała.
Poczułam kolejny, tym razem mocniejszy ścisk i uwierzyłam tak mocno jak tylko umiałam. Rozległy się szepty, ale nie miałam choć odrobiny czasu by poświęcić na nie swą uwagę. Byłam zbyt zajęta wspieraniem Edmunda w powrocie do świata żywych. Czułam, że jest świadom mojej obecności, że widzi mój udział w swoim nowym życiu jasno i wyraźnie.
Uśmiechnęłam się tylko po to by poczuć jak łzy spływają mi po policzkach, a to wszystko przez cholernie piękne czekoladowe tęczówki które powoli budziły się do życia. Gdy tylko ujrzałam w nich jasny, choć z początku niewinny płomyk złota wiedziałam, że chłopak jest tu przy mnie i go nie stracę. Oboje po raz kolejny wygraliśmy uparcie broniąc tej absurdalnej rzeczywistości.
-Edmund, słyszysz mnie?- szepnęłam dobrze wiedząc, że wszyscy moi towarzysze wgapiają się we mnie teraz jak w idiotkę która złudnie liczy na szansę życia kto sprawiedliwie umarł.
W odpowiedzi usłyszałam jedynie jęknięcie, a wszyscy dookoła zaczęli szeptać jeszcze głośniej. Jak przystało na opowieść ze szczęśliwym zakończeniem właśnie w tym pięknym momencie mgła całkowicie zniknęła. Jeszcze chwilę temu będące burzowymi chmury ujawniły swoją błogą, jaśniejszą stronę. Szalejący wiatr ustał wraz z deszczem, a zastąpiło je od dawna nie widziane przez nas spokojne słońce. Zdawało się, że całe piękno Narni nie budzi się z długiego snu, ale po prostu rodzi na nowo.
CZYTASZ
Wasza Wysokość /Edmund Pevensie/
FantasyW chwili gdy po raz pierwszy ją ujrzałem chciałem zasypać ją pytaniami by jak najszybciej poznać. Gdy po raz pierwszy chciała mnie zabić zrozumiałem, że znów za szybko komuś zaufałem... Tracą ją wiedziałem już, że się zakochałem. Przez lata układałe...