Rozdział V

4.1K 187 26
                                    

Zadzwoniła.

Mieli z nią kontakt.

To były jedyne myśli, które rozbrzmiewały w mojej głowie. Wszystkie inne nagle zanikły. Nie były znaczące.

Żyła.

Ścisnąłem mocniej telefon, wybiegając od razu, gdy Samuel zatrzymał się na podjeździe.

Droga trwała tylko kilka sekund. Musiały trwać sekundy, kiedy pokonałem dzielącą odległość od samochodu do pokoju, w którym się znajdowali.

Wzrok braci w jednej chwili spoczął na mnie. Strach, który zobaczyłem w ich oczach, sprawił, że na moim gardle zacisnęła się niewidzialna pętla.

Zrobiłem słaby krok, próbując wyczytać z ich twarzy coś więcej. To było jedynie kilka sekund. Nie mogło się nic stać.

Nie mogło.

Dlaczego z nią nie rozmawiali? Mieli za wszelką cenę nie przerywać kontaktu, więc dlaczego nic nie mówili?

Pokręciłem głową, rozchylając usta, by coś powiedzieć. By zapytać co takiego wyprawiali, stojąc tak. Stojąc i nic nie robiąc, podczas gdy May potrzebowała pomocy.

Liczyła na nas. Na mnie. Nie mogłem jej zawieść.

Drgnąłem, gdy z telefonu dobiegł nagle huk.

Moje spojrzenie powoli przeniosło się na urządzenie, którego ekran nadal się świecił.

Wyczekiwałem, sam nie wiedząc czego. W głowie pojawiały mi się myśli, których usilnie starałem się pozbyć, ale te ulokowały się w niej zbyt mocno.

Niemal błagałem, by się odezwała. Powiedziała cokolwiek, bo niepewność, która się we mnie zbierała nie pozwalała normalnie oddychać.

Zrobiłem następny krok, podchodząc bliżej, jednak zamarłem słysząc męski głos. Nie znałem go, a to tylko zwiększyło moje obawy, przed oczami stawiając tylko jedną osobę.

– Jak śmiałeś? Jak śmiałeś się w ogóle do niej zbliżyć bez mojego pozwolenia? – Był wściekły. Co tam się stało? – Nie masz nic do powiedzenia? – Przez chwilę, było słychać jedynie ich ciężkie oddechy. Kątem oka zauważyłem Samuela, który zaczął przysłuchiwać się rozmowie. – W sumie to dobrze – zakpił. – Mam nadzieję, że twoje życzenie się spełni i naprawdę będzie boleć jak cholera.

Początkowe sapnięcie drugiego mężczyzny zamieniło się w głośny, urywany krzyk. Barwa głosu była ta sama, ta którą dobrze pamiętałem i nie miałem wątpliwości do kogo należy. Chłopak Vinsi.
 
Nie trwało to długo. Kiedy nagle ucichł, kolejnym dźwiękiem było uderzenie o podłogę. Albo był już martwy, albo nieprzytomny. Żadna z tych opcji nie wywarła na mnie większego wrażenia. Nie był kimś, kto w tej chwili mnie jakkolwiek obchodził.

Kiedy wszystko stało się głośniejsze, uświadomiłem sobie, że musiał znaleźć się bliżej telefonu. Bliżej May.

– Słońce? Słońce, popatrz na mnie. Powiedz coś.

Nie ruszyłem się, prosząc w duchu, by to zrobiła. By dała mi znać, że nic jej nie jest. Nawet jeżeli musiałaby to powiedzieć jemu.

– Co on ci zrobił...

– Zostaw... mnie – wydusiła drżącym głosem, a ja, mimo wszystko, poczułem ulgę. Nadal żyła. Nie poddała się.

Odetchnąłem, próbując uspokoić nerwy.

Spojrzałem na Nathana, niemo pytając, ile mu to jeszcze zajmie.

Wiedziałem, że May to nie Isabelle. Nie była przygotowywana od dziecka na takiego typu sytuacje. Nie była szkolona, by wiedzieć co robić. Działała instynktownie, a to nie zawsze było najlepsze rozwiązanie. I, mimo że to nie pierwszy raz, nadal była przecież tym wszystkim przerażona.

Sandersowie | TOM 1 cz. IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz