Rozdział 1

105 10 21
                                    

Z kolejnym niepewnym krokiem, książę Przemko, obalony niedawno władca Czech, poczuł jak ziemia usuwa mu się nagle spod stóp i, straciwszy równowagę, jak długi runął w błoto, nieporadnie wyciągając przed siebie ramiona, by nieco złagodzić upadek.

*

Przeszłej nocy powrócił regularnie nawiedzający Przemka koszmar; śnił, jak to go polski książę Bolesław pokonał i jak go ze stolca strącił, Czechy dla siebie i dla Polan zagarniając. W koszmarze tym zawsze powracała ostatnia rzecz, jaką Przemko w życiu ujrzał: kacie narzędzia i twarz Bolka; jego oczy mierzące pokonanego wroga z mieszanką szyderstwa i litości. Pogardę i nienawiść mógłby Przemko znieść jakoś, nawykły do wymogów polityki, ale ta litość paliła go niemal tak mocno, jak rozżarzone węgle, którymi oczy mu miano za chwilę wypalić...

Jednak tym razem koszmar przybrał zupełnie inny tok; Bolesław zniknął gdzieś i tylko straże pozostały przy wejściu do lochu. W tejże samej chwili, gdy kaci już węgle i żelazo podnosili, by swego krwawego dzieła dokonać, u wejścia pojawiła się zamaskowana postać; roztrąciwszy straże, człek ów miecz w ręce księcia złożył, aby ten mógł się bronić, a sam kopnął palenisko, by węgle rozsypać i zamieszanie spotęgować. W ciemnościach, nie rozpraszanych wcale przez dymiące pochodnie, Przemko nie mógł wcale rozeznać, kto to być mógł, ale nie myślał się teraz nad tym rozwodzić; nie pora na to przecie była. Rękojeść miecza mocniej pochwycił i w kilku złożeniach rozprawił się ze strażnikami, a potem bez trudu rozpłatał obu katów.

Zakapturzona postać rękę ku niemu wyciągnęła i za dłoń go pochwyciwszy, za sobą z jamy go wywiodła, ku swobodzie i ku słońcu go prowadząc... Ku życiu...

Przecknął się Przemko nagle z tego koszmaru i w łożu usiadł, twarz trąc, by ze zmory się otrząsnąć. A potem zadumał się i w myślach obracać począł, cóż to mogło oznaczać. Czyżby omen jakiś? Bo przecie nikt wtedy z pomocą mu nie przyszedł i oczy mu wydarto... Któż to mógł się ukrywać pod kapturem?...

Książę w niemej udręce, z boku na bok całą noc się przewracał, zasnąć na powrót już nie mogąc, scenę w myśli wciąż na nowo roztrząsając i zgadnąć próbując tożsamość swego wybawcy... Ale czy sen miał jakiekolwiek znaczenie?

Z rana zakrzyknął był na swego pacholika, by go z dworzyszcza wywiódł i na podgrodzie zaprowadził, bo już dłużej znieść nie mógł duchoty swej izby i odosobnienia, które sobie przecie sam narzucił. Pogoda nieco się poprawiła, więc po nieprzespanej nocy książę zapragnął odetchnąć pełną piersią i poczuć promienie słońca na swej cierpieniem poznaczonej twarzy.

Jakże teraz żałował swej decyzji...

*

Z trudem zdołał podciągnąć kolana i podnieść się do pozycji siedzącej; z niesmakiem poczuł, jak wilgoć wsiąka mu w szaty, a chłód przenika go do szpiku kości, i w nagłej złości zazgrzytał zębami. Wprawdzie nie mógł tego widzieć, ale dobrze to wiedział, że wszyscy nań patrzą; jedni szyderczo, inni z litością, ale zaś przecie nikt mu pomocy nie ofiarował. A kimże to on dla nich był? Ślepiec, pokonany wróg, któremu cześć już się nie należy! Bo wszelkie prawa utracił, gdy mu oczy wyłupiono...

- Gzik, diabelskie nasienie, gdzie żeś to przepadł?! – zakrzyknął z gniewem na pacholika, który miał mu przecie za przewodnika służyć, ale teraz gdzieś się zawieruszył, księcia samemu sobie pozostawiając.

Jeno żadnej odpowiedzi nie otrzymał.

Nieporadnie, książę sam próbował się z błota podnieść, ale przecie i tak by nie wiedział, w którą stronę się zwrócić, by do grodu powrócić. Zapominając na chwilę o błocie, dłonią umazaną potarł czoło, zostawiając na twarzy brudne smugi. Posłyszał wokół siebie szydercze prześmiewki; pewnikiem na maszkarona teraz wyglądał. Ale nie dbał już o to; a co mu po tym, że się śmieją i palcami wytykają? Wiedział przecie, że drwią zeń i szydzą, ale i boją się jego pustych oczodołów, żegnając się świętym znakiem krzyża na jego widok, aby złe licho odegnać.

- Gzik, zakało, bywaj no tu! – krzyknął znowu, z narastającym gniewem.

Znienacka cicho wokół się zrobiło i w tej ciszy posłyszeć zdołał lekkie kroki przybliżające się doń przez błocko. Już zamachnął się, by pacholikowi z mocą dać po łbie za to, że gdzieś przepadł, księcia samemu sobie pozostawiając, ale nagle poczuł, że ktoś delikatnie za ramię go ujmuje i podnieść się mu pomaga; zrazu poznał książę, że to ktoś większy i silniejszy od kilkuletniego otroka, który mu czasami za pacholika posługiwał.

- Pomogę, panie, - do Przemkowych uszu dobiegł cichutki niewieści głos, szept niemal, w którym jednak pobrzmiewała szczera troska i współczucie dla jego poniżenia. Niewiasta chustą twarz mu z błota otarła gestem tak delikatnym, że aż dreszcz go przeszedł.

- Ktoś ty? – spytał, twarz w jej stronę zwracając, jakby ujrzeć ją próbował. Pod palcami czuł wyraźnie delikatną materię sukni i wraz poznał, że nie z chłopką zwyczajną ma tu do czynienia.

Ale ona nie odpowiedziała. Wspierając go ramieniem, z ziemi pomogła mu się dźwignąć i potem w stronę grodu ruszyła; powoli, starannie drogę wybierając, aby jemu łatwiej iść było i by znów na błocie się nie poślizgnął.

Pociągnął nosem, który, odkąd oczu mu zbrakło, szczególnej wrażliwości nabrał i poczuł, że otacza ją jakiś subtelny zapach, którego nie był w stanie zidentyfikować, ale tego był już pewien, że wiejska białka to nie mogła być; musiała tu z księżną przyjechać. Nie mógł jej widzieć, ale idąc obok, wyczuł, że dziewka niewielkiego jest wzrostu, choć silna dosyć musiała być; dosyć, by mu pomóc z ziemi się podźwignąć. Bo przecie książę był mężem barczystym, któremu za dawnych czasów, kiedy jeszcze na swym stolcu niepodzielnie panował, niewielu siłą i posturą mogłoby dorównać.

- Ktoś ty? – powtórzył z ciekawością, ale ponownie odpowiedzi żadnej się nie doczekał. Więc tylko ramię jej mocniej pochwycił, by mu się wymknąć nie zdołała.

Wnet jednak poczuł, że się dziewczyna w pół kroku zatrzymała, ale nic nie zdołał rzec, bo posłyszał przed sobą zduszone: - Laboga... - i od razu poznał głos swego pacholika, który widząc księcia uwalanego błotem, w przerażeniu ogromnym w lament uderzył. Rzucił się on panu do stóp, o litość i przebaczenie błagając, a tak przy tym zawodząc, jakoby go właśnie ze skóry żywcem obdzierano.

Korzystając z tej chwili zamieszania, dziewczyna ramię uwolniła z Przemkowego uścisku, w miejscu się jak strzyga zakręciła i uciekła.

Książę czuł, jak z uścisku mu się wymknęła i słyszał chlupotanie błota pod jej stopami. – Milcz! – rzucił gniewnie do pachołka, a za nią zawołał. – Czekaj!... Jakże cię zwą?

Ale ona nawet nie zwolniła i wkrótce odgłos jej lekkich kroków zmieszał się z innymi odgłosami podgrodzia i Przemko pojął, że ją zgubił.

Gzik nadal zawodził swym płaczliwym głosem, tak, że księcia na nowo zgniewał. – Milcz! – huknął nań i zamachnąwszy się, zdrowo dał mu w łeb. Otrok wydał z siebie tylko zduszony jęk, ni to bólu, ni to przestrachu, ale przecież zamilkł i książę mógł wreszcie myśli zebrać. – Widziałeś, kto mnie tu prowadził? – Przemko pochwycił chłopaczka za ramię i potrząsnął nim w zniecierpliwieniu, na nic nie bacząc; nie był przecie znany ze swego łagodnego usposobienia. – Gadaj, kpie!

- Niewiasta jakowaś, - wybełkotał Gzik, ze strachu zębami szczękając.

- Ale kto? Skąd ona? – książę głos podniósł, niebaczny, że miejscowi z pewnością nadal mu się przyglądają.

- Nietutejsza chyba, bo nie chłopka.

- A baczyłeś, w którą stronę pobiegła?

- Nie, panie... - chłopiec skurczył się w sobie i o krok odstąpił, kolejnego kułaka się obawiając.

- A poznać byś ją zdołał?

- Nie wiem, panie...

- Eh, tyle z ciebie pożytku! – książę twarz wykrzywił w grymasie niezadowolenia. – Prowadź mnie teraz do grodu; przeodziać się muszę!





Zaczynam nową historię i  wdzięczna będę za głosy i komentarze.

Szczególnie, konstruktywna krytyka mile widziana :)

Dzięki.

Ślepe SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz