Rozdział 38

24 6 2
                                    

Wiosna nadeszła wyjątkowo wcześnie tego roku; jakby natura sama śpieszyła, by dzień zaślubin narzeczonym przybliżyć. Ciepły wiatr począł wiać z mocą od zachodu, niemalże w ciągu jednej nocy roztapiając śniegi; kra, która dotąd lodowymi kleszczami spinała rzeki, pękała teraz z hukiem i ku morzu spływała, niesiona nabrzmiałymi od gwałtownych roztopów korytami rzek. Drogi całkiem rozmiękły i nikt rozsądny w podróż się nie wybierał, bo jeśli kto z ubitego szlaku niebacznie zboczył, mógł się w topielisko z łatwością zapaść, znikając, żadnego po sobie śladu nie pozostawiając.

Narzeczeni radzi bardzo byli końcowi zimy, bowiem obojgu śpieszno było do wspólnego życia w Krakowie, gdzie, jak się spodziewali, nic już nie mąciłoby ich szczęścia, ni spokoju.

I Bolkowi także śpieszno było do zakończenia całej sprawy, bo czescy wielmoże coraz odważniej głowy w oporze podnosili i stawali mu we wszystkim okoniem, ku swojej własnej dynastii spoglądając, nowego władcę z własnej krwi na tronie Czech osadzić gotowi. Potrzebny był mu Przemko, by tychże wielmożów ku polskiemu księciu skłonić i choćby tylko tymczasowo, zabezpieczyć południową granicę od tumultu; spokój był księciu potrzebny, by dawno zamarzone dalekosiężne plany na zjednoczone pod jednym berłem państwo zachodniosłowiańskie w życie zacząć wprowadzać było można.

Dlatego też postanowił książę raz na zawsze rozstrzygnąć sprawę z młodym Zarembą, którą to decyzję Bolko odsuwał od siebie, odkąd winnego pochwycono i w wieży zamknięto. Nadal nie był pewien, co z nim począć, choć dziewka zdawała się wierzyć, iż nie udawał szaleństwa i nadal o jego życie prosiła. Mógłby książę skazać go lub uwolnić, według własnego kaprysu, ale wzbraniał się przed tym, z jakiegoś powodu unikając ostatecznej decyzji. W każdym jednak razie należało stawić winowajcę przed sądem równych mu stanem, by nikt krzyczeć potem się nie odważył, iż sprawiedliwości mu odmówiono. Strzygoń nie złagodniał wcale z upływem czasu i gardła złoczyńcy nadal zajadle się domagał. Postanowił więc książę sąd zwołać jeszcze przed Wielkanocą, by, jeśli Wartko przy życiu byłby pozostawiany, odesłać go było można w głąb kraju, gdzie wszystkim z oczu by zniknął i w pokoju dnu swych mógłby doczekać pod opieką i strażą rodziny.

Jednego pochmurnego dnia marcowego, gdy Wartko w maleńkie okienko spoglądał z tęsknotą, straże nowe szaty dla więźnia przyniosły, oznajmiając mu, iż następnego dnia przed sądem ma być postawiony, który o jego winie i karze postanowi.

Odetchnął na to w duchu z ulgą młody Zaremba, bo dusić się począł w małej izbie i obawiał się, iż dłużej szaleństwa udawać nie będzie już w stanie. W ciągu niezliczonych długich samotnych zimowych nocy w zapamiętaniu planował sposoby ucieczki z tego obrzydłego miejsca i miał już w zanadrzu kilka różnych opcji, w zależności od tego, czy sposobne okoliczności nadarzą się czy nie.

Z ulgą przybrał się w nowe szaty, bo tamte, w których go pochwycono, śmierdziały mu więzieniem i porażką wszystkich jego dotychczasowych planów. Posłusznie ruszył za strażnikami, gdy go z celi wywiedli, baczenie dając, gdzie go prowadzą i jakie szanse ucieczki przed nim się rysują. Widać strażnicy nie bardzo obawiali się jakichkolwiek przeszkód ze strony więźnia, bo gwarzyli ze sobą swobodnie i nie pilnowali go, jak powinni. Pojął wnet Wartko, że prowadzą go na zamek, skąd wprawdzie wymknąć byłoby się trudno, ale za to łatwiej skryć się przed pogonią w labiryncie korytarzy i w ciżbie ludzkiej.

Okazja nadarzyła się nieoczekiwanie, jakby los sam po jego stronie się opowiedział; w wąskim przejściu natknęli się na dziewkę służebną, która do kuchni niosła puste statki po czyimś posiłku. Gdy się mijali, potknęła się na schodku i straciła równowagę, a naczynia z łoskotem i brzękiem na ziemię runęły. Jeden ze strażników natychmiast pochylił się, by jej przyjść z pomocą i wtedy Wartko poznał, iż lepsza okazja już mu się nie nadarzy. Drugiemu, nie spodziewającemu się zdrady strażnikowi wyrwał zza pasa nóż i nim ktokolwiek zauważyć zdążył, wbił mu go z mocą w pierś. Pochwyciwszy miecz rannego, pchnął ciało w stronę pochylonych postaci, a sam ruszył pędem przed siebie. Wiedział dobrze, że larum wkrótce podniosą i wymknąć się będzie trudno, więc wybiegł na mury i nawet nie spojrzawszy w dół, rzucił się bez namysłu w wezbrane nurty rzeki. Liczył, iż na podgrodziu konia jakoś zdobędzie i nim bramy zamkną, on już poza murami się znajdzie. Słyszał wyraźnie krzyki, ale całą swą uwagę przed siebie musiał skierować, by go fala z nagła nie zalała lub by prąd go pod wodę nie wciągnął.

Ślepe SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz