Rozdział 4

62 8 31
                                    

Następnego dnia rozpętała się straszliwa burza, jakiej i najstarsi ludzie nie pamiętali; pioruny biły jeden za drugim i grzmoty niemal ziemią wstrząsały. Wiatr wył z taką mocą, iż zdawało się, że deszcz nie z nieba się leje, ale skądś z boku. Kto mógł, na zewnątrz i nosa nie wystawiał, by zawieruchy uniknąć.

Sonka skorzystała z tego, że po każdym uderzeniu pioruna książęce dwórki wpadały w popłoch niby stadko kuropatw i piszczały w popłochu; wymknęła się z babińca i pobiegła sama na krużganki, by burzy się przyjrzeć. Nie obawiała się piorunów, choć czasem i ona podskakiwała, gdy grzmot niespodziewanie gdzieś blisko uderzył; nie to ją przerażało.

Jednego tylko bardzo się bała: silnych porywów wiatru. Dawno, za dziecięcych jeszcze czasów, była świadkiem, jak gwałtowny poryw dach z chaty porwał, sprzęty, zwierzynę i ludzi w górę uniósł, by potem, jak połamane lalki, z mocą na ziemię zrzucić. I to wspomnienie w niej na zawsze pozostało, napełniając ją niepokojem. I dlatego musiała zobaczyć na własne oczy, jak silny jest ten wiatr i czy nie grozi im niebezpieczeństwo.

Drzewa pobliskie słaniały się na boki, ale, w jakiś dziwny sposób, ten ich ruch miarowy uspokoił ją; to nie były dzikie porywy, jeno jednostajny podmuch.

Już miała wracać do babińca, bo przecie wiedziała, że wnet jej nieobecność postrzegą, gdy niemal wpadła na kogoś, kto właśnie pojawił się zza zakrętu.

- Och... - wyrwało jej się mimowolnie. Oczy podniosła i poznała księcia. – Wybaczcie, panie.

- Sonka? – Przemko zdawał się być zaskoczony tym spotkaniem. – A cóż ty tu robisz w taką pogodę? – uśmiechnął się bezwiednie. – Nie boisz się burzy?

- Nie boję, - odparła rezolutnie.

- A co, jeśli cię Płanetnicy porwą? – rzucił ze śmiechem. – Toć oni pono na młode panny łasi!

- E, tam, - wyczuł, że ręką machnęła w lekceważeniu. – Tylko dzieci w takie bajki wierzą... - Wahała się przez chwilę, ale jednak ciekawość zwyciężyła. – A co wy tu, panie, robicie?

Zrazu nie odpowiedział; jakże miałby jej wyjaśnić, że szukał burzy w nadziei, że go piorun strzeli i wybawi od tego nędznego bytowania? Jakże miał jej wyznać, iż była jedyną na tym świecie istotą, która się go nie bała i zeń nie szydziła; iż ona jedna rozmawia z nim, jak z człowiekiem?... – Chciałem... - zaczął, ale nie wiedział, jak kontynuować.

Ona jednak zdawała się pojmować, jakimś tajemniczym instynktem wiedziona. – Chcieliście, panie, poczuć, że żyjecie, - nie było to nawet pytanie. Po swojemu pojęła jego milczenie, ale on nagle zdał sobie sprawę, iż utrafiła w sedno. Postąpiła ku niemu i w nagłym odruchu dłoń mu położyła na ramieniu.

A on poczuł jakoby istotnie nowe życie weń wstępowało, jakby jakaś moc od niej ku niemu płynęła i nową siłą go napełniała.

Wtem grzmotnęło tak blisko, że ziemia im pod stopami zadrżała. Sonka drgnęła, przestraszona i ku niemu jeszcze bliżej przystąpiła, jakby w mężczyźnie instynktownie ochrony szukając. Ale wnet się przecknęła i odstąpiła znowu na kilka kroków.

- Więc nie boisz się piorunów? – uśmiechnął się krzywo, ale bez szyderstwa czy złośliwości, jeno by ją uspokoić i myśli jej od burzy odwrócić.

- Nie boję, jeno to tak blisko było... - urwała zawstydzona.

Obawiał się, że znów odeń ucieknie, więc zagadnął o cokolwiek. – Pewnikiem wszystkie panny piszczą teraz w babińcu z przestrachu?

- A ino, - głową musiała pokiwać. – A hałasu tyle czynią, że aż uszy bolą słuchać!

- Dlategoś tu przybiegła? Żeby ich pisków nie słyszeć?

- Dlatego. I... - znowu się zawahała, ale podjęła po chwili. – I żeby sprawdzić, jak mocno wieje.

- A to czemu? – zaskoczyła go tym wyznaniem.

- Nie lubię wiatru, - wyznała cicho, w zawstydzeniu. – Zawżdy muszę sprawdzić, jak mocno wieje i czy nam nic nie grozi... Wybaczcie, panie, - opamiętała się nagle. – Nie chciałam...

- Opowiesz mi? – w słowo jej wszedł, przeczuwając, że musi się za tym kryć jakaś historia.

Wymacał ławę i na nią opadł, plecami wspierając się o ścianę. Widząc jego barczystą sylwetkę, odniosła dziwne wrażenie, jakoby książę swoją jeno siłą gródek cały wspierał i od wiatru czy zagłady chronił.

Zaniepokoiło go milczenie. – Sonka? Jesteś tu? – wyciągnął ręce, by ją odnaleźć.

- Jestem, panie, - wyszeptała, otrząsnąć się próbując z tego niezwykłego zauroczenia.

- Usiądź pobok i opowiedz mi, dlaczego nie lękasz się burzy, jeno wiatru.

Przycupnęła na brzegu ławy i westchnęła, przymykając oczy. Nikomu dotąd prawdy o swoich obawach przecie jeszcze nie wyznała. Czemu miałaby to teraz wyjawić przed tym obcym mężczyzną, którego przecież nawet nie znała? Ale czuła to gdzieś w głębi siebie, że może mu zaufać.

Zaczęła mówić; zrazu cicho, z wahaniem. Ale w miarę, jak mówiła, ciężar na jej ramionach zelżał. Czy to dlatego, że ten ciężar z nim podzieliła, czy dlatego, że biło od niego poczucie siły i bezpieczeństwa? Nie pojmowała. Ale była mu wdzięczna.

Milczeli oboje czas jakiś, każde we własnych myślach zatopione; Sonka ocknęła się jako pierwsza.

- Wybaczcie, panie. Wiem dobrze, że takie głupstwa mężów nie zajmują.

- I mężowie mają swoje obawy... - urwał, zdanie widać w pół słowa zmieniwszy. – Ale mów mi po imieniu, Przemko.

Zerwała się na to z ławy, jakby wraz wspomniawszy, ile to czasu z nim spędziła. – Wybaczcie, książę, ale pora mi wracać. Szukać mnie będą. Ostawajcie z Jezu Krystem.

- Sonka, czekaj!

Ale nie usłuchała i wnet Przemko sam został.

W zadumie pomyślał książę, że, od bardzo już dawna, była to pierwsza istota, z którą mógł tak swobodnie pomówić. Na chwilę niemal zapomniał, że jest ślepcem, strąconym z tronu księciem, któremu więzienie tu do końca żywota...

Od tego dnia, ilekroć znalazł się gdzieś blisko księżnej, czy jej dworu, nasłuchiwał książę uważnie i węszył wokół w nadziei, że może gdzie znowu Sonkę spotka. Ale snadź mu się nie szczęściło albo ona specjalnie go unikała.

A on tużył za nią; za brzmieniem jej głosu, za jej zapachem i za dotykiem jej rąk. Wiele miał Przemko w życiu białek. I nigdy nadto się nimi nie przejmował. Brał te, które mu się udały, a gdy się w końcu opatrzyły, brał inne. Wielka to rzecz – białka! Teraz przecie inaczej było. Nynie niewiasty uciekały odeń z krzykiem, zaklęcia pod nosem mamrocząc, by się od złego uroku ustrzec. Bały się go wszystkie... A ona, Sonka, nie uciekała i zaklęć nie odmawiała! Czuł to dobrze, gdy ją pierwszym razem za rękę ujął, że się lękała, ale nie uciekła. Przemogła się. I gwarzyła z nim, jak z innymi. I teraz, tak samo było. Ale spłoszył ją! Nie lza było z tym Przemkiem znowu wyłazić! Ale sam nawet nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak był spragniony zwykłego ludzkiego kontaktu z inną istotą i wstrzymać się nie zdołał.

Gdy z nią był, nie myślał wcale, by ją na łoże powalić, szaty z niej siłą zedrzeć i do swojej żądzy przyniewolić, choć białki przecie od dawna nie miał. Chciał jeno, by traktowała go jako i innych. Po ludzku... Wiedział to dobrze, że żadna niewiasta go nie zechce; chyba po niewoli. I starał się o tym nie myśleć. Ale towarzystwa mu było brak. Miękkości. Delikatności niewieściej. I śmiechu...

Ale spłoszył ją. A ona teraz go unika!

Ślepe SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz