Rozdział 25

24 6 4
                                    

Kilku z Wartkowych ludzi pozostało mu jednak wiernych i wnet bitwa na podwórcu rozgorzała pomiędzy tymi, którzy chcieli go bronić i tymi, którzy dla zachowania własnej skóry, wydać go księciu chcieli. W powstałym zamieszaniu komuś udało się wrota otworzyć i książęca drużyna wpadła do środka.

- Gdzie Wartko?! – krzyknął Strzygoń potężnym głosem, który się ponad szczękiem broni niósł. Nie myślał teraz dochodzić, kto tu z kim się na podwórcu potyka; na to jeszcze czas potem będzie.

- Dziewczynę do kaplicy powlókł! – Jeden z ludzi wskazał kierunek i tam Mściwój pospieszył co prędzej.

Drzwi do kaplicy kopniakiem ktoś wyważył i woje cisnąć się do środka poczęli. Ale wtem w pół ruchu zastygli, niby piorunem rażeni, bo oczom ich ukazał się straszny widok.

Wartko na podłodze klęczał, w ramionach tuląc bladą jak widmo i nieprzytomną dziewczynę, której suknia cała we krwi świeżej była uwalana. Zdrajca zdawał się kołysać Sonkę, niby do snu, coś tam półgłosem do niej mamrocząc. Zakrwawioną ręką sięgnął ku jej twarzy, by niesforny kosmyk włosów z czoła jej odgarnąć, czerwoną smugę tam niebacznie pozostawiając.

Rycerze stali niby skamieniali i nikt nawet słowem nie odważył się ciszy zakłócić. Jednak wnet czar prysł i Strzygoń z mieczem przyskoczył do Wartka, nagie ostrze do gardła mu przykładając.

- Łotrze! – Dobyło się z trudem z ojcowej krtani. – Za śmierć dziecka głową mi zapłacisz!

Ale Wartko nawet nie drgnął; zdawał się nawet nie dostrzegać ostrza w jego pierś wymierzonego. – Sonka... - szeptał jeno zbielałymi wargi. – Sonka... Miła, nie sumuj się... Wnet wesele będziem świętować...

- Jezus Maria! – mruknął ktoś z przestrachem. – Całkiem rozum postradał!

- Brać go! – rozkazał Bolesław swoim ludziom, a sam podskoczył ku dziewczynie i szyi jej dotknął, by sprawdzić, czy jeszcze żyła. – Znaleźć mi kogoś, kto się na ranach zna! – zakrzyknął. – Zielarkę!... Kogokolwiek!... Wojewodo, - zwrócił się do skamieniałego Strzygonia, - córka wasza jeszcze żywie! – Nie bacząc na swoją rangę, książę dziewczynę w silne ramiona pochwycił i ku drzwiom się skierował. – Ranę jej trza opatrzyć co prędzej i upływ krwi zatamować!

Rozstąpili się przed nim rycerze, a on ku głównemu budynkowi się skierował, rozkazy do swych ludzi po drodze wykrzykując. Rozbiegli się wnet po osadzie; niektórzy, by znachora znaleźć, inni, by pojmanych jeńców w łyka powiązać i z drogi usunąć.

Złożył ją Bolko na ławie w głównej izbie, podle komina i odstąpił, bo już miejscową znachorkę ku nim prowadzono. – Jeśli życie pannie uratujecie, - przemówił cicho, ale z mocą, - nagroda sowita was nie ominie.

- Nie tylko ode mnie to zależy, panie, - odparła kobieta i okiem nań łypnęła, wcale obecnością księcia nie zmieszana. – Ale teraz spokoju mi potrzeba, by ranę zbadać, a opatrzyć i rycerze mi tu zgoła niepotrzebni.

Obruszył się na to Strzygoń, swojej rangi zawsze świadomy, ale go Bolko za ramię pochwycił i z izby za sobą pociągnął. – Na nic się tam teraz przydać nie możecie, - koił.

Ale Wojewoda w sieni się zatrzymał i za nic nie chciał odejść; książę zaskoczony był tą jego obawą o córki życie, bo dotąd Strzygonia o tego rodzaju uczucia nigdy nie podejrzewał. A Mściwój dłonie w pięści w bezsilności zacisnął i począł sień przemierzać od ściany do ściany, mrucząc coś do siebie pod nosem. Bolko pozostawił go tam samemu sobie, bo rozkazy trzeba było wydać dotyczące Wartka i jego pojmanych ludzi.

W chwili, gdy z sieni na podwórzec wyszedł, ktoś zakrzyknął z palisady. – Wasza Miłość, jezdni jakowiś galopem ku nam pędzą.

Nie musiał na to książę rozkazów wydawać. Jego ludzie dobrze to wiedzieli, co im robić przystoi; jak jeden dobyli broni i zajęli pozycje po obu stronach wciąż otwartych wrót, gotowi na nowoprzybyłych wyskoczyć.

Ślepe SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz