Rozdział 3

59 8 10
                                    

Po kilku słonecznych dniach, kiedy wszyscy nadzieję mieli, że drogi wnet podeschną i w dalszą drogę ruszyć będzie można, plucha niezwyczajna na nowo się rozpoczęła. Deszcz lał się z nieba, jak z cebra, więżąc wszystkich w gródku, bowiem nawet podwórzec w bajoro błotniste się zamienił. Książę Bolesław, także znowu w drodze utknął i na poprawę pogody zmuszony był czekać, nim do żony dołączy.

Sonka miejsca sobie znaleźć nie mogła, bo jej żywa natura domagała się ciągłego ruchu i świeżego powietrza. Jeżeli było coś, czego dziewczyna szczerze nie znosiła, to była właśnie bezczynność. Błąkała się więc po dworzyszczu, byle czymś puste godziny wypełnić, gdy naraz niespodziewanie natknęła się na księcia Przemka. Poznała go od razu; i po bogatym odzieniu, i po barczystej sylwetce, i po przepasce na oczach.

Mężczyzna stał, ramieniem wsparty o drewnianą wsporę krużganka i zdawał się z kimś rozmawiać, choć wokół i żywego ducha nie było. Przelękła się i już uciekać chciała, boć przecie bajano, że książę rozum postradał, ale naraz posłyszała, co mówił i to ją w miejscu, niby łańcuchem przykuło.

- Boją się mnie, - mówił ze smutkiem i tęsknotą jakowąś w głosie. – A czym-że to ja winien?... Nie widzę, ale przecie wiem, jak na mnie spozierają, z odrazą i lękiem. Uciekają, by od trędowatego... - urwał nagle i głowę podniósł, w powietrzu węsząc. – Kto tu? – spytał niespokojnie.

Już krok uczyniła, by umknąć i rozmowy z nim uniknąć, ale serce jej się z bólu ścisnęło; przemogła się i podeszła doń z lekkim wahaniem.

- Nie obawiajcie się, książę, - przemówiła cichutko. – Jam Sonka, dwórka księżnej pani... Przechodziłam jeno... - jąkała nieporadnie, nienawykła do rozmów z książętami. - Wybaczcie, panie, żem wam przeszkodziła... Pójdę już...

- Czekaj! – Macał wokół rękami, by ją pochwycić i przy sobie zatrzymać, choćby na chwilę. – Nie uciekaj. – Wreszcie pochwycił jej dłoń i zamknął ją w swoich rękach. – Nie bój się mnie, - dodał.

- Nie boję, - głos lekko jej zadrżał, zdradzając prawdę. Ale gdy nań spojrzała, iście nie wyglądał przecie strasznie. Odkąd księżna z dworem tutaj zjechała, opaskę nosił, by przykryć puste oczodoły. I nie zdawał się jej wcale szkaradnym potworem, jak o nim mówiono. W jego twarzy wiele było podobieństwa do księcia Bolesława, z którym przecie był spokrewniony. A była to twarz pociągająca; nie urodą szczególną, jeno wyrazistością i siłą charakteru.

- Czemuż to na mnie tak spozierasz, jakoby na zwierza zza mórz przywiezionego? – uśmiechnął się znienacka.

A ona drgnęła, przestraszona. – Skąd wiecie, panie?

- Nie bojaj się, to nie diabelska sprawka, - przez twarz przemknął mu szyderczy uśmiech, ale Przemko szybko nad sobą zapanował, by jej niepotrzebnie nie wystraszyć. – Łatwo było zgadnąć... Masz małe dłonie, - zmienił nagle temat, by ją uspokoić i myśl jej ku czemu innemu odwrócić. – Czy cała taka jesteś?

Uśmiechnęła się na to szeroko, beztrosko. I choć nie mógł tego przecież widzieć, w jakiś sposób musiał przeczuć, bo odpowiedział podobnym uśmiechem.

- Powiadają, że mnie w kołysce wodnice podmieniły, - teraz i w głosie śmiech jej zadrgał. – Bom ni do maci, ni do ojca wcale nie podobna.

- A kto twój ojciec?

- Mściwój Strzygoń.

- Oho, znam ci go z dawna! Widywałem... - zająknął się lekko i dłonie mocniej zacisnął na jej ręce. – Widywałem go dawniej w Pradze. Mocny to chłop, co to pięścią i byka powalić by był zdolen. A to i z maci pewnie sielna niewiasta?

- A ino... - urwała, zawstydzona z nagła, że to o takich rzeczach z obcym, z księciem gada.

- Nie sumuj się... Sonka. Tak cię wołają?

- A ino.

- A jam Przemko.

- Wiem, książę.

- Wżdy nie po to mówię, by ci się z rodowodu wywieść, - zaśmiał się cicho, - jeno byś na mnie Przemko, a nie książę wołała.

- Nie lza, panie! – Rękę mu swą wyrwała. – Wybaczcie, książę, ale mus mi już iść. – Dygnęła przed nim, choć przecie widzieć tego nie mógł i uciekła.

- Sonka! – pokrzykiwał za nią. – Nie uciekaj! Ostań jeszcze chwilę!

Ale ona nie usłuchała.

A on stał nadal w tym samym miejscu i chciwie wdychał powietrze, by pochwycić i zapamiętać jej zapach... Wtem drgnął i przypomniał, że skądś znał ten zapach, że już przecież gdzieś ją musiał spotkać. Ale gdzie?

I wtedy wspomniał ów dzień, gdy mu ktoś ramię podał i podnieść się z błota pomógł, a potem ku pacholikowi go odprowadził. To musiała być ona...

Sonka...

Ślepe SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz