Jednak przecież szczęście się doń wreszcie uśmiechnęło.
Krążąc nieustannie po korytarzach, kiedyś posłyszał przypadkiem jej słodki głos. Nie zapomniał go na chwilę; wciąż w uszach mu dźwięczał, jakby jeno chwilę temu ze sobą gwarzyli. Głos ów dobiegał zza przywartych drzwi komnaty jakiejś. Bez chwili namysłu pchnął one drzwi i wszedł powoli do środka, w progu przystając, by na nic nie wpaść.
Głosy wszelkie zamilkły nagle, niby nożem ucięte. Przez długą chwilę cisza panowała, by w grobie. Naraz jednak ozwał się silny głos księżnej Emnildy.
- Witajcie, książę. Nie spodziewałam się wizyty w tej porze, ale przecie gości zawsze rada przyjmuję.
- Wybaczcie, pani, - jąkał się spłoszony – Głosy posłyszałem... - Nagle zdał sobie sprawę, że, nieproszony, wdarł się na pokoje księżnej, i do babińca.
- Wejdźcie, książę. Usiądźcie. Pieśni posłuchajcie. Wskażcie księciu ławę, - zwróciła się do swoich panien.
Przemko poczuł, że ktoś bierze go za rękę i do ławy prowadzi. Usiadł. Wokół nadal cisza panowała niezwyczajna. Pomyślał z grymasem, że wszystkie panny muszą się mu teraz przyglądać oczami szeroko ze strachu rozszerzonymi. I naraz poczuł się intruzem. Chciał już wstać i wymówić się czymś, ale w tejże samej chwili księżna rzuciła do dwórek.
- Wracajcie do pracy! A ty, Sonka, śpiewaj.
Przemko zastygł w pół ruchu. A więc jednak tu była. I on zaraz znowu posłyszy jej słodki głos.
Sonka posłusznie poczęła nucić starą, wszystkim od dziecka znaną piosneczkę-kołysankę, którą matki niemowlętom nocą nad kołyską śpiewały. A głos miała piękny; niski, ciepły, kojący...
I przypomniał Przemko, że i jego mać podobnie mu w dziecięctwie śpiewała. I zadumał się nad swym dawnym życiem, które jako sen przeminęło, pozostawiając go samotnym i zgorzkniałym. I wzruszył się głęboko, że aż łzy mu obficie z pustych oczodołów popłynęły. Bo choć oczy mu wydarto, łzy nadal z nich płynąć mogły...
Pieśń urwała się znienacka.
- Co wam to, panie?! – Usłyszał przerażony okrzyk Sonki.
I w tej samej chwili dziewczyna przypadła doń i za rękę go uchwyciła. Nie myślała zgoła, co czyni. Poczuła nagle, że przepełnia ją litość. I troska o niego...
- Nic to, - mruknął niewyraźnie, by pokryć wzruszenie; wzruszenie wywołane i pieśnią, i jej troską.
- Sonka! – rozległ się równocześnie surowy głos księżnej.
Dziewka natychmiast z kolan się podniosła i odstąpić od niego chciała, ale on jej ręki nie puścił i odejść jej nie dał.
- Pani, - przemówił wreszcie Przemko z powagą niezwykłą, - wybaczcie, że wasz spokój zakłóciłem. Wzruszyło mnie do głębi wspomnienie podobnej pieśni... - głos uwiązł mu w gardle tak, że i mówić dalej nie mógł. – Pozwólcie, że odejdę. – Tyle tylko wykrztusić z siebie zdołał; dawne zdolności oratorskie całkiem zapomniane. Podniósł się z ławy i skłonił niezdarnie w stronę, w której księżnej się spodziewał. Ale ręki Sonki nie puszczał. Myślał gorączkowo, jak to sprawić, by mógł z nią znowu swobodnie pomówić...
- Widzę, żeście panie zesłabli, - odezwała się naraz księżna. – Sonka was z komnaty wywiedzie i waszego pacholika wnet przywoła, iżby was to izby zawiódł. – W głosie Emnildy pobrzmiewał jakiś nowy, dziwny ton.
- Dziękuję, - wymamrotał tylko. Czyżby księżna wiedziała?...
Czuł, że go dziewczyna pod ramię ujmuje i do drzwi wiedzie. Gdy już znaleźli się w korytarzu, z izby doszedł ich gwar podekscytowanych głosów.
Sonka prowadziła go powoli. Z rozmysłu szedł wolno; niemal wlókł się podle niej. Rozkoszował się jej obecnością; ciepłem, które od niej biło i jej dotykiem. Choć milczała, Przemko czuł się dziwnie szczęśliwy.
Nagle przystanął w pół kroku; wcale nie chciał wracać do swej pustej i ponurej komnaty.
- Co wam to, panie? – spytała znowu z przestrachem.
- Nic to... Jeno chwilę odpoczniem... - mamrotał niewyraźnie, sposób próbując znaleźć, by ją na dłużej przy sobie zatrzymać. A potem, innym już tonem się odezwał. – Pięknie śpiewałaś. Przypomniałem... - urwał znowu.
- Kogoś bliskiego? – przystąpiła bliżej.
- Tak, - uśmiechnął się; jakoś boleśnie. – Kiedym był otrokiem jeszcze, mać do snu nuciła mi podobną piosnkę... Pamiętam, czułem się wtenczas spokojny i bezpieczny.
- I dlategoż zapłakaliście? Myślałam... - urwała gwałtownie i cofnęła się od niego.
Ale on jej ręki nadal nie puszczał, jakby obawiał się, że mu znowu umknie. – Co myślałaś? – spytał. – Ach, że ślepcy nie płaczą? – zadrwił.
Gdy się odezwała, w jej głosie drgał powstrzymywany szloch. – Takich rzeczy nie powiadajcie.
- Wybacz, - szepnął, zawstydzony, bo przecie nigdy nic złego go od niej nie spotkało. – Dawnom z nikim życzliwym nie gadał, tom i odwykł. Nie bój się mnie, - powtórzył znowu, prosząco.
- Nie boję, - zapewniła. – Jeno...
- Jeno co? – nalegał, twarz ku niej zwracając. Ale ona nic na to nie odrzekła. – A czemuś w komnacie ku mnie przypadła?
- Przelękłam się, - w jej głosie brzmiała niepewność, wahanie.
- Mnie? – mimowolnie, usta wykrzywił mu grymas goryczy.
- O was, panie...
Na to, nieoczekiwany uśmiech wypłynął na jego surową twarz. – O, a to o mnie nie lza się już nikomu strachać.... Nic złego już mnie przecie potkać nie może! – Nagła gorycz w jego głosie, niezamierzona, ale niepohamowana, natychmiast zmazała ten uśmiech. Nic nie odrzekła, ale nagle jego uszu doszło chlipanie; Sonka płakała. – Czemuż to płaczesz? – Przyciągnął ją ku sobie; teraz w jego głosie troska szczera. – Nie płacz! – Odruchowo uniósł dłoń i pogładził jej włosy. Pod palcami wyczuł gęste, jedwabiście miękkie, splecione w kosy włosy dziewczęce. – Nie płacz, - powtórzył tylko. Jeszcze parę razy nosem pociągnęła, ale znać było, że się uspokoiła. – No, już lepiej, - pochwalił z zadowoleniem. – A teraz opowiedz mi, jak wyglądasz.
- Panie, do komnaty już wracać muszę! – odrzekła cicho, ale jakby z żalem.
- No, jak ci mus, to mus, - starał się przemawiać lekkim tonem; przecie nie chciał jej znowu spłoszyć.
- Nie gniewajcie się, książę, - poprosiła słodko. – Zawiodę was do świetlicy i pacholika wnet przywołam, - mówiła prędko.
- A i nie potrzeba, - machnął ręką i głową pokręcił. – Sam już drogę najdę. Znać niemiła ci kompania.
- Nieprawda! – zapewniła gorąco. – Jeno nie mogę z wami tak... przepadać!
Pojął, czego się obawiała; znać o jego przeszłej reputacji słyszała. – Dobrze więc. Wracaj do księżnej... A przy niej? – myśl nową z nagła powziął. – Przy niej rozmawiałabyś?
- Choćby i co dzień! – zakrzyknęła wesoło.
Ale wyczuł Przemko, że się nagle zawstydziła swej śmiałości. I znów dłoń mu swą chciała wyrwać. – A umiesz-że czytać? – spytał, plan w myśli formując.
- Umiem, - odszepnęła, w zawstydzeniu; jakby to niewieście nie przystało. – Kaj mnich braci uczył i jam się przysłuchiwała.
- Dobrze to, - pokiwał głową. – Poproszę księżnę, by pozwoliła ci Pismo Święte czytać mnie, niegodnemu. Zechcesz-że?
- Jeśli się nadam, - wyszeptała.
- Dziękuję. A teraz wracaj do księżnej. A gdyby kto pytał, rzeknij, żem osłabł i ledwoś mnie do świetlicy zawlekła.
- Bywajcie, panie. – Zakręciła się w miejscu, aż powiew powietrza poczuł i pobiegła nazad.
Przez długą chwilę stał bez ruchu, wsłuchując się w echo jej spiesznych, drobnych kroczków, niesione po pustych korytarzach.
CZYTASZ
Ślepe Szczęście
Historische RomaneCzasami wszystko zdaje się sprzysięgać przeciwko nam. Czasami życie niczego nie warte się zdaje. Ale też czasami los na drodze stawia nam tę jedną osobę, która jest zdolna wszystko odwrócić i wszelkie nieszczęścia zmazać, niosąc w darze niewyobraża...