Rozdział 5

55 8 16
                                    

Jednak przecież szczęście się doń wreszcie uśmiechnęło.

Krążąc nieustannie po korytarzach, kiedyś posłyszał przypadkiem jej słodki głos. Nie zapomniał go na chwilę; wciąż w uszach mu dźwięczał, jakby jeno chwilę temu ze sobą gwarzyli. Głos ów dobiegał zza przywartych drzwi komnaty jakiejś. Bez chwili namysłu pchnął one drzwi i wszedł powoli do środka, w progu przystając, by na nic nie wpaść.

Głosy wszelkie zamilkły nagle, niby nożem ucięte. Przez długą chwilę cisza panowała, by w grobie. Naraz jednak ozwał się silny głos księżnej Emnildy.

- Witajcie, książę. Nie spodziewałam się wizyty w tej porze, ale przecie gości zawsze rada przyjmuję.

- Wybaczcie, pani, - jąkał się spłoszony – Głosy posłyszałem... - Nagle zdał sobie sprawę, że, nieproszony, wdarł się na pokoje księżnej, i do babińca.

- Wejdźcie, książę. Usiądźcie. Pieśni posłuchajcie. Wskażcie księciu ławę, - zwróciła się do swoich panien.

Przemko poczuł, że ktoś bierze go za rękę i do ławy prowadzi. Usiadł. Wokół nadal cisza panowała niezwyczajna. Pomyślał z grymasem, że wszystkie panny muszą się mu teraz przyglądać oczami szeroko ze strachu rozszerzonymi. I naraz poczuł się intruzem. Chciał już wstać i wymówić się czymś, ale w tejże samej chwili księżna rzuciła do dwórek.

- Wracajcie do pracy! A ty, Sonka, śpiewaj.

Przemko zastygł w pół ruchu. A więc jednak tu była. I on zaraz znowu posłyszy jej słodki głos.

Sonka posłusznie poczęła nucić starą, wszystkim od dziecka znaną piosneczkę-kołysankę, którą matki niemowlętom nocą nad kołyską śpiewały. A głos miała piękny; niski, ciepły, kojący...

I przypomniał Przemko, że i jego mać podobnie mu w dziecięctwie śpiewała. I zadumał się nad swym dawnym życiem, które jako sen przeminęło, pozostawiając go samotnym i zgorzkniałym. I wzruszył się głęboko, że aż łzy mu obficie z pustych oczodołów popłynęły. Bo choć oczy mu wydarto, łzy nadal z nich płynąć mogły...

Pieśń urwała się znienacka.

- Co wam to, panie?! – Usłyszał przerażony okrzyk Sonki.

I w tej samej chwili dziewczyna przypadła doń i za rękę go uchwyciła. Nie myślała zgoła, co czyni. Poczuła nagle, że przepełnia ją litość. I troska o niego...

- Nic to, - mruknął niewyraźnie, by pokryć wzruszenie; wzruszenie wywołane i pieśnią, i jej troską.

- Sonka! – rozległ się równocześnie surowy głos księżnej.

Dziewka natychmiast z kolan się podniosła i odstąpić od niego chciała, ale on jej ręki nie puścił i odejść jej nie dał.

- Pani, - przemówił wreszcie Przemko z powagą niezwykłą, - wybaczcie, że wasz spokój zakłóciłem. Wzruszyło mnie do głębi wspomnienie podobnej pieśni... - głos uwiązł mu w gardle tak, że i mówić dalej nie mógł. – Pozwólcie, że odejdę. – Tyle tylko wykrztusić z siebie zdołał; dawne zdolności oratorskie całkiem zapomniane. Podniósł się z ławy i skłonił niezdarnie w stronę, w której księżnej się spodziewał. Ale ręki Sonki nie puszczał. Myślał gorączkowo, jak to sprawić, by mógł z nią znowu swobodnie pomówić...

- Widzę, żeście panie zesłabli, - odezwała się naraz księżna. – Sonka was z komnaty wywiedzie i waszego pacholika wnet przywoła, iżby was to izby zawiódł. – W głosie Emnildy pobrzmiewał jakiś nowy, dziwny ton.

- Dziękuję, - wymamrotał tylko. Czyżby księżna wiedziała?...

Czuł, że go dziewczyna pod ramię ujmuje i do drzwi wiedzie. Gdy już znaleźli się w korytarzu, z izby doszedł ich gwar podekscytowanych głosów.

Sonka prowadziła go powoli. Z rozmysłu szedł wolno; niemal wlókł się podle niej. Rozkoszował się jej obecnością; ciepłem, które od niej biło i jej dotykiem. Choć milczała, Przemko czuł się dziwnie szczęśliwy.

Nagle przystanął w pół kroku; wcale nie chciał wracać do swej pustej i ponurej komnaty.

- Co wam to, panie? – spytała znowu z przestrachem.

- Nic to... Jeno chwilę odpoczniem... - mamrotał niewyraźnie, sposób próbując znaleźć, by ją na dłużej przy sobie zatrzymać. A potem, innym już tonem się odezwał. – Pięknie śpiewałaś. Przypomniałem... - urwał znowu.

- Kogoś bliskiego? – przystąpiła bliżej.

- Tak, - uśmiechnął się; jakoś boleśnie. – Kiedym był otrokiem jeszcze, mać do snu nuciła mi podobną piosnkę... Pamiętam, czułem się wtenczas spokojny i bezpieczny.

- I dlategoż zapłakaliście? Myślałam... - urwała gwałtownie i cofnęła się od niego.

Ale on jej ręki nadal nie puszczał, jakby obawiał się, że mu znowu umknie. – Co myślałaś? – spytał. – Ach, że ślepcy nie płaczą? – zadrwił.

Gdy się odezwała, w jej głosie drgał powstrzymywany szloch. – Takich rzeczy nie powiadajcie.

- Wybacz, - szepnął, zawstydzony, bo przecie nigdy nic złego go od niej nie spotkało. – Dawnom z nikim życzliwym nie gadał, tom i odwykł. Nie bój się mnie, - powtórzył znowu, prosząco.

- Nie boję, - zapewniła. – Jeno...

- Jeno co? – nalegał, twarz ku niej zwracając. Ale ona nic na to nie odrzekła. – A czemuś w komnacie ku mnie przypadła?

- Przelękłam się, - w jej głosie brzmiała niepewność, wahanie.

- Mnie? – mimowolnie, usta wykrzywił mu grymas goryczy.

- O was, panie...

Na to, nieoczekiwany uśmiech wypłynął na jego surową twarz. – O, a to o mnie nie lza się już nikomu strachać.... Nic złego już mnie przecie potkać nie może! – Nagła gorycz w jego głosie, niezamierzona, ale niepohamowana, natychmiast zmazała ten uśmiech. Nic nie odrzekła, ale nagle jego uszu doszło chlipanie; Sonka płakała. – Czemuż to płaczesz? – Przyciągnął ją ku sobie; teraz w jego głosie troska szczera. – Nie płacz! – Odruchowo uniósł dłoń i pogładził jej włosy. Pod palcami wyczuł gęste, jedwabiście miękkie, splecione w kosy włosy dziewczęce. – Nie płacz, - powtórzył tylko. Jeszcze parę razy nosem pociągnęła, ale znać było, że się uspokoiła. – No, już lepiej, - pochwalił z zadowoleniem. – A teraz opowiedz mi, jak wyglądasz.

- Panie, do komnaty już wracać muszę! – odrzekła cicho, ale jakby z żalem.

- No, jak ci mus, to mus, - starał się przemawiać lekkim tonem; przecie nie chciał jej znowu spłoszyć.

- Nie gniewajcie się, książę, - poprosiła słodko. – Zawiodę was do świetlicy i pacholika wnet przywołam, - mówiła prędko.

- A i nie potrzeba, - machnął ręką i głową pokręcił. – Sam już drogę najdę. Znać niemiła ci kompania.

- Nieprawda! – zapewniła gorąco. – Jeno nie mogę z wami tak... przepadać!

Pojął, czego się obawiała; znać o jego przeszłej reputacji słyszała. – Dobrze więc. Wracaj do księżnej... A przy niej? – myśl nową z nagła powziął. – Przy niej rozmawiałabyś?

- Choćby i co dzień! – zakrzyknęła wesoło.

Ale wyczuł Przemko, że się nagle zawstydziła swej śmiałości. I znów dłoń mu swą chciała wyrwać. – A umiesz-że czytać? – spytał, plan w myśli formując.

- Umiem, - odszepnęła, w zawstydzeniu; jakby to niewieście nie przystało. – Kaj mnich braci uczył i jam się przysłuchiwała.

- Dobrze to, - pokiwał głową. – Poproszę księżnę, by pozwoliła ci Pismo Święte czytać mnie, niegodnemu. Zechcesz-że?

- Jeśli się nadam, - wyszeptała.

- Dziękuję. A teraz wracaj do księżnej. A gdyby kto pytał, rzeknij, żem osłabł i ledwoś mnie do świetlicy zawlekła.

- Bywajcie, panie. – Zakręciła się w miejscu, aż powiew powietrza poczuł i pobiegła nazad.

Przez długą chwilę stał bez ruchu, wsłuchując się w echo jej spiesznych, drobnych kroczków, niesione po pustych korytarzach.

Ślepe SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz