Rozdział 23

26 6 5
                                    

Korzystając z poprawy pogody, Skarbimir pospieszył się z powrotem do stolicy; nowe rozkazy od Bolesława zaskoczyły go nieco, ale rozważywszy wszystkie okoliczności, przyznał księciu pełną rację. Jego ludzie także przyjęli nowiny z jawnym zadowoleniem. Choć wiernie gotowi byli spełniać rozkazy swego pana, po prawdzie nie uśmiechała im się długa i uciążliwa w czas zimy droga do Krakowa, i to w czasie świąt; a po drugie, co do jednego mieli w Poznaniu rodziny, z którymi woleli spędzić Gody Pańskie, weseląc się i biesiadując na książęcym dworze.

Podobnie i książę Przemko uradował się, słysząc wieści o zmianie wcześniejszych planów. Ale jako wytrawny polityk i dobrze znający postępowanie swego krewniaka, musiał się zastanowić nad przyczyną tak nagłej odmiany swych losów.

- Jak myślicie, Skarbimirze? Co mogło stanowić o tej nagłej zmianie rozkazów Bolkowych? – spytał tego samego wieczoru. Siedzieli samotnie przy ogniu w komnacie książęcej, bo służba cała zwijała się, by przed nocą skończyć ostatnie przygotowania do podróży i mężowie mogli swobodnie ze sobą mówić.

Skarbimir zamyślił się, przez chwilę rozważając, ile powinien księciu wyjawić; ale przez ten tydzień, który wspólnie ze sobą spędzili na długich rozmowach o Sonce i wspominkach dawnych czasów, zdążył serdecznie polubić Przemka i przekonać się, że oswobodzony z wymogów polityki, okazał się on zacnym i honorowym człowiekiem. Dlatego to postanowił wyznać teraz wszystko, co mu książę Bolesław w piśmie wyjawił o swych obawach.

- Książę powziął podejrzenie, - zaczął Skarbimir cicho, - iż ktoś mógłby zacząć na waszą, panie, szkodę działać. Dlatego też postanowił, iż wasze i Sonki zaślubiny powinny się odbyć jak najszybciej i na miejscu, wobec całego dworu.

Przemko widzieć nie mógł jego twarzy, ale z tonu głosu poznał, że Skarbimir ma więcej do powiedzenia. – Mówcie, co wiecie! – przynaglił niecierpliwie. – O kogo tu chodzi?

- Jeden z książęcych wielmożów nierad jest z waszego układu.

- Wartko! – rzucił Przemko przez zaciśnięte zęby. – Gadzina!

- Ponoć samemu Staroście prosto w twarz groził, iż dziewczyna jego będzie, jednym sposobem albo innym, - dodał Skarbimir ponuro. – Choć nie mogę sobie tego wyobrazić, by rękę śmiał na nią podnieść... Ponadto, - kontynuował po chwili, - książę obawia się, by na was gdzieś w drodze łotrzyków nie nasłał. Bo bez was cały układ między księciem i Strzygoniem rozpadłby się całkowicie.

- Ah, kanalia! – Zazgrzytał zębami ze złością Przemko. – Darebák!... – dorzucił w swym ojczystym języku. - Niech ja go tylko w ręce dostanę!...

- Bez jakichkolwiek dowodów winy trudno będzie otwarcie przeciw niemu wystąpić. – Skarbimir w zamyśleniu brodę potarł. – Ale i dlatego to lepiej, że się z zaślubinami pospieszycie, by go wszelkiej możliwości pozbawić.

Cały gniew i zawziętość nagle całkiem Przemka opuściły i książę uśmiechnął się tęsknie. – Choć za to, że przez jego knowania będę się mógł prędzej z miłą połączyć, wdzięczność niejaką mu'm winien. Choć tego mu nigdy nie przyznam.

- Jutro ze świtaniem ruszymy i jeśli mróz się utrzyma, pojutrze już w Poznaniu staniem. – Skarbimir ze swego miejsca przy kominie się podniósł. – Wypocznijcie przed drogą, książę. Bo potem, - tu się uśmiechnął bezwiednie, - czas będzie na gody i na wesele.

*

Łatwo było koniom iść po świeżo zamarzniętej ziemi i choć jeźdźcy marzli w siodłach, nikt na to nie narzekał. Drugiego dnia po wyjeździe, przed południem jeszcze wieże Poznania z daleka już postrzegli, bo dzień był jasny i powietrze czyste niczym nie ograniczało widoczności.

Postrzegając mury miasta i twierdzy tak blisko, jeźdźcy konie ponaglili, by jak najszybciej znaleźć się w środku, zasiąść w cieple koło komina i grzanym winem krew zmarzniętą rozruszać. Ale wtem dostrzegli spory oddział konnych przez bramę na drogę się wysypujący; Skarbimir, oczy najbystrzejsze mając, poczet księcia Bolesława wnet rozpoznał.

- Coś się stać musiało! – mruknął sam do siebie półgłosem.

Ale Przemko, który najbliżej niego jechał, dosłyszał. – Co prawicie? – domagał się odpowiedzi. – Co się dzieje?

- Oddział zbrojnych właśnie z miasta wyruszył, - odparł wój z niechęcią.

- Kto? – spytał Przemko przez ściśnięte gardło, bo złe przeczucie go z nagła tknęło. – Mówcie przecie! – Ręce kurczowo na cuglach zacisnął.

- Całkiem pewien tego być nie mogę, ale zdaje mi się, że to książę ze swoją drużyną. Od straży wnet wszystkiego się dowiemy.

Popędzili wraz konie, które raźno przed siebie ruszyły, znać także wypoczynku się spodziewając, i wkrótce przed główną bramą się zatrzymali.

- Co się stało? – zakrzyknął niecierpliwie Przemko, dłużej już niepewności znieść nie mogąc.

Straże dobrze znały Skarbimira i na jego skinienie na pytanie nieznajomego odpowiedzieli. - Córkę wielmoży ktoś na podgrodziu pochwycił i nie wiadomo gdzie uwiózł.

- Jezus Maria! – wyrwało się Przemkowi z głębi serca. – Czyją córkę?! – wyjęczał prawie.

- Wojewody Strzygonia... - Strażnik urwał niepewnie, widząc tak żywą reakcję ślepca, który zbladł śmiertelnie i w siodle chwiać się począł.

- Książę, na zamek jedźcie, - odezwał się Skarbimir. – My za pogonią ruszym.

- Jadę z wami! – twardo ozwał się Przemko, który siłą woli opanować się usiłował.

- Panie, na nic tam przydać się nie zdołacie...

- Na Boga żywego! – przerwał mu Przemko głosem z bólu się łamiącym. – Przecie rozumieć to musicie, że żadna siła zatrzymać mnie tu nie zdoła! Jedźmy, póki ich jeszcze zgonić możem!

Zawahał się na to Skarbimir, ale niepokój tak przejmujący widząc w twarzy Przemka, nie byłby mu tego w stanie odmówić. – Stanko, - zwrócił się wraz do swego pacholika. – Zabierz wozy i służbę i do zamku jedź czym prędzej. Reszta ze mną za księciem Bolesławem ruszy.

Porwali się z miejsca, by jak najszybciej z głównym oddziałem się połączyć, ale serce Skarbimira ściskało się z obawy, iż mogą nie zdążyć. A cóż było pomyśleć o Przemku?...

Konie ruszyły z kopyta, ale, choć jeźdźcy ich nie szczędzili, nie zdołali dopędzić drużyny księcia, który także musiał gnać pełnym galopem. Jedyne, co Skarbimir i Przemko osiągnęli, było to, że mieli choć kierunek, w którym podążać mogli.

Przemko siedział nisko w siodle, by równowagi przy tym szaleńczym pędzie nie stracić, ale twarz miał śmiertelnie bladą i zaciętą, zarówno z gniewu, jak i z obawy o Sonkę. W myśli słał modlitwy do Wszechmogącego, by nad dziewczyną czuwał i choć sam zbytnio religijny nie był, w tym momencie gotów był wszystko w zamian przyobiecać, oby tylko ona wyszła z tego bezpiecznie. I choć myśli nawet nie śmiał do siebie przypuścić, by mieli nie zdążyć, to jednak serce mu się w piersi krajało ze strachu o nią. Bo wiedział, że do ostateczności przywiedziona była w stanie na własne życie godzić.

- Strzechy widać przed nami! – krzyknął ktoś. – To musi być jakaś osada! To tam się książę kieruje!

Ponownie przynaglili konie...

Ślepe SzczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz