- § 11 -

1.1K 95 38
                                    

Wsadziłem palce do kieszeni spodni, podążając tuż za Carlem, który, w przeciwieństwie do mnie, ochoczo kierował się ku wejściu do klubu. Jego energia i swoboda bardziej wskazywała na luźny wypad niż to, co faktycznie mieliśmy w planach. Podejrzewałem jednak, że nasze zamiary rzeczywiście mogły zejść u niego na drugi plan.

Pozwoliłem mu prowadzić, zupełnie zdając się na jego doświadczenie. Zresztą to jemu Austin przekazał wszystko, czego potrzebowaliśmy, aby dostać się tam bez większych problemów. Jeżeli chodziło o mnie, to nie wiedziałem nawet, jak ten klub się nazywa.

Zerknąłem na ciemne niebo, nie dostrzegając na nim żadnej gwiazdy. Zbliżała się północ, a miasto wciąż tętniło życiem.

– Nie było żadnych przeszkód, by Harlet dzisiaj przyszła – zauważyłem luźno, bo żaden z naszych wypadów ani trochę nie kolidował z godzinami, w których miała być.

Uśmiechnął się, zerkając na mnie przez ramię.

– Stwierdziłem, że dzień odpoczynku, po dniu z tobą, dobrze jej zrobi.

Uniosłem brwi, gdy nie wydawał się żartować.

– To o mnie powinieneś się martwić. Nie o nią.

– Wybacz, mam słabość do kobiet – odparł z wyraźnym rozbawieniem, wcale nad tym nie ubolewając.

Pokręciłem głową, nawet tego nie komentując. Skupiłem się za to na wejściu do klubu, przy którym już byliśmy. Carl bez wahania wszedł do środka, od razu zwracając na siebie uwagę, która w następnej chwili przeniosła się również na mnie. Nawet się nie zatrzymując, ruszyliśmy ku schodom prowadzącym na dół. Ochroniarze bez żadnego słowa przesunęli się na bok, pozwalając nam przejść.

Nasze równomierne kroki odbijały się od kamiennych ścian po bokach, gdy bez pośpiechu schodziliśmy po łagodnie kręconych schodach, których krawędzie były podświetlone na niebiesko. Muzyka zaczynała docierać do moich uszu, przypominając tylko o tym, jak bardzo chciałem mieć to już za sobą.

Stanęliśmy na czarnych płytkach, na wprost siebie napotykając drewniane, dwuskrzydłowe drzwi. Zamknięte, nie pozwalały przejść żadnemu nieproszonemu gościowi.

– Witamy w Blue Moon. – Delikatny i uprzejmy głos kobiety zwrócił moją uwagę. Spojrzałem w bok, gdzie stała tuż za ladą, uśmiechając się w naszą stronę. Mój wzrok mimowolnie przesunął się po jej skąpym ubraniu. Przynajmniej je miała. – Mogę zobaczyć bilety?

– Oczywiście – odparł Carl, śmiało spoglądając jej w oczy. Podszedł do lady, jednocześnie wyciągając z kieszeni dwa złote bilety, które przekazał mu Austin. Uśmiechnął się. – Oto one.

Dziewczyna widząc ich kolor, wydawała się spiąć. Ostrożnie je od niego odebrała.

– Dziękuję – odpowiedziała, spuszczając głowę i wzrok.

Podejrzewałem, że to właśnie takie instrukcje otrzymała. Z tego, co wyjaśnił nam Austin, istniały cztery kolory: brązowy, srebrny, złoty i niebieski. Złoty i niebieski należały do VIP-ów, z czego ten drugi mieli chyba tylko wyjątkowi znajomi właściciela. Każdy z tych biletów był imienny i posiadał miejsce na zaznaczenie każdego pobytu tutaj. Mi jeden zdecydowanie wystarczy na resztę życia.

Przesunęła wzrokiem po obu biletach, szybko wpisując coś na klawiaturze i zerkając na ekran monitora odwrócony w jej stronę. Nie trwało to długo.

– Wszystko się zgadza – oznajmiła, przywołując na usta dobrze wyćwiczony uśmiech. – Bilety na czas pobytu Panów w klubie zostają u mnie. Proszę pamiętać o tym, by je odebrać przed wyjściem.

Sandersowie | TOM 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz