Rozdział 17

73 12 6
                                    

Dyskusja na temat wad i zalet wymyślonego przez nią planu, trwała dobre dwie godziny. Marisse dopiero wtedy zrozumiała, na jak wiele na pozór nieistotnych drobiazgów jest zmuszony uważać książę. Wszystko mogło zawieść: począwszy od sprzętu i transportowanych towarów, na ludziach kończąc.

Marisse słuchała z uwagą każdego z podawanych przez niego argumentów. Chłonęła logiczne rozważania i pomysły działań, które mogły zapobiec potencjalnym wypadkom. Była pełna podziwu dla jego przyszłościowego podejścia i troski względem poddanych. Po raz pierwszy spojrzała na niego przy tym jak na prawdziwego, trzeźwo myślącego mężczyznę.

W którymś momencie Fien zaproponował, aby posłać po herbatę. Calden skinął głową, dopiero po chwili orientując się, że dał się podejść. Sugestia nie była rzucona przypadkowo, wiązała się bowiem z tym, że ktoś musiał opuścić pomieszczenie. Padło rzecz jasna na bibliotekarza, który z ochotą poderwał się z miejsca i ruszył do drzwi.

– Wracam za kwadrans – oznajmił, świadomy dwóch odprowadzających go spojrzeń.

Po tym, jak wyszedł, atmosfera wyraźnie zgęstniała. Marisse poczuła się nieswojo, zupełnie tak, jakby Fien stanowił jej prywatną zaporę przed księciem. Nie, nawet nie tyle przed nim, lecz przed jego gwałtownymi zmianami w zachowaniu. Przy Fienie mężczyzna zdawał się uspokajać. Marisse zgadywała, że chodziło o obecność jedynego zaufanego przyjaciela, bo kiedy ten opuścił pomieszczenie, książę na powrót cały się spiął. Wróciła nerwowa postawa i czujne spojrzenie. Mimo to starał się zachować pozory i udawać, że jej obecność nie sprawia mu różnicy. Nachylił się w milczeniu nad nowo rozwiniętą mapą.

– Nosisz shavathę – zauważyła, gdy spod jego koszuli wysunął się kawałek błękitnej tasiemki. Widywała ją parokrotnie u gości „Karczmy pod rubinem", więc od razu rozpoznała jej charakterystyczny wzór.

Calden drgnął i instynktownie uniósł dłoń, aby zacisnąć palce na wspomnianej tasiemce. Gest sprawił, że ta wysunęła się spod jego koszuli i ujawniła kończący ją skrawek równo wyciętego materiału. Był szyty srebrną nicią, zdobiły go cztery gwiazdy, które spleciono ze sobą ramionami. Każde z nich symbolizowało inne bóstwo i inną część kontynentu. Jedność świata.

– Nie sądziłam, że oddajesz cześć bogom. – Marisse przekrzywiła głowę. Książę nie wyglądał jak ktoś, kto wierzy w cokolwiek prócz własnej przekory. Daleko mu było do szablonowego wyznawcy Kedvehskich świętości.

– Nie oddaję – odparł, momentalnie ucinając jej domysły. – Wisiorek należał do kogoś, kto był mi bliski. Jeśli już miałbym oddawać komuś hołd, to właśnie tej osobie.

Zawahała się. Coś w jego spojrzeniu powstrzymało ją o zadanie pytania o poprzedniego właściciela talizmanu. W jego oczach mignął smutek, przygnębienie, którego nie planował przy niej okazywać.

– Więc w ogóle nie wierzysz w bogów? – zapytała, starając się nakierować jego myśli na bezpieczniejsze tory. Skoro już zyskała jego uwagę, nie chciała znowu go na siebie zamknąć. Nie mogła zaprzepaścić takiej okazji.

– Bogowie są dla tych, którzy faktycznie starają się im przypodobać – rzucił, wsuwając shavathę z powrotem za koszulę.

– Wydawało mi się, że władcy Koniczyny chętnie prezentują się przed poddanymi jako bogobojni i oddani wierni. – Zmarszczyła brwi. – Ludzie lubią zakładać, że ich królowie nie uważają się za najwyższe bóstwa, bo podobnie jak oni, są jedynie wysłannikami kogoś, kto wyznacza dla nich właściwe ścieżki postępowania.

– Z bogami jest dokładnie tak samo jak z królami. Ani jednym, ani drugim nie są potrzebni fałszywi wyznawcy. Nawet jeśli ich liczba dobrze wygląda w rejestrach, koniec końców okazują się nieprzydatni.

W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz