Rozdział 37

78 9 1
                                    

 Gwiazdy rozrywały ją od środka.

Pulsowały. Brzęczały niczym zniecierpliwione świetliki obijające się o brzegi słoika.

Każda z nich jaśniała światłem tysięcy lampionów. Była blaskiem setek latarni rozpraszających mroki pogrążonego we śnie morza. Iskrą zdolną podpalać lądy. Płomieniem liżącym kruchą, popękaną taflę lodu.

Szalały, usiłując wydostać się na zewnątrz. Każda zdawała się być niczym umierający i rodzący się na nowo wrzask. Krzyk wdzierający się prosto do serca, dudnienie bębnów tak potężnych i napiętych, że ciosy odzywały się echem w każdej z jej ruchomych kończyn.

Przekuwała ich siłę w dodatkową energię. Wykorzystywała ją przy każdym przesunięciu nogi, podskoku czy gwałtownym wymachu ręką. W każdej mniej lub bardziej złożonej figurze, w której zamierała, aby przyzwyczaić mięśnie do zupełnie nowych, niezrozumiałych dla ciała pozycji.

Nasiona srebrnej magii, kwitły w najlepsze w glebie usypanej z jej ziemskich talentów, toteż przez kilka ostatnich tygodni regularnie badała i przesuwała granice własnych możliwości. Testowała wytrzymałość i rozciągliwość, sprawdzała także, po jakim czasie nogi odmówią jej posłuszeństwa, a w głowie zacznie buzować od zbyt wielu obrotów. Za każdym razem miała wrażenie, że ten zdawał się wydłużać. Między jedną przerwą a drugą mijały długie godziny, a ona wcale nie czuła się o wiele bardziej zmęczona, niż na początku treningów. Skomplikowane układy, które dotychczas nastręczały jej wielu trudności, teraz zdawały się zaledwie zlepkiem figur i kontrolowanych oddechów. Dzięki mocy srebra, którą od ponad miesiąca uczyła się kontrolować, nie stanowiły dla niej żadnego wyzwania. Choćby nawet suknie pokryły się wilgotnymi plamami, a podłoga stała się śliska od potu, ciało i umysł krzyczały o więcej. Więcej tańca, więcej muzyki, więcej kłębiących się pod jej skórą gwiazd.

Więcej mocy.

„Gotowa?"

Uśmiechnęła się i z przymkniętymi oczami, wykonała kolejny piruet. Wokół niej zatańczyły setki wodnych wstęg. Otaczały ją niczym ciekawskie węże, wijąc się tuż nad ziemią i rozchlapując tu i ówdzie przeźroczyste krople. Wiele z nich kryło w swoim wnętrzu cieniutkie, srebrne nici. Połyskiwały za każdym razem, gdy przez okna wdzierały się ostatnie promienie słońca.

„Jeszcze pięć minut" – poprosiła w myślach, nachylając się jak do głębokiego ukłonu. Wysunęła ręce przed siebie, a następnie gwałtownie je do siebie przyciągnęła. Wodniste wstęgi rozprysły się na wszystkie strony, pozwalając, aby zastąpiły je ogniste bicze. – „Może dziesięć".

„Mówiłaś tak godzinę temu, ma inah".

Przygryzła wargę, obserwując, jak kolejne płomienie pokrywają się srebrem. W ciągu ostatnich kilku tygodni przyzwyczaiła się już do tego, że Calden zwracał się do niej tkliwymi przezwiskami. Upodobał sobie zwłaszcza wspomniany już Breavieński zwrot „ma inah", który w luźnym tłumaczeniu oznaczał tyle co „mój płomień". Nigdy nie sprecyzował, dlaczego, a i ona raczej nie odczuwała potrzeby, aby go o to wypytywać. Miała swoje przypuszczenia i te w zupełności jej wystarczyły.

Co nie zmienia faktu, że za każdym razem, gdy zwracam się do niej równie żarliwymi określeniami, miała ochotę...

„Jeśli nie chcesz, żebyśmy się spóźnili kolejną godzinę, przestań wyobrażać sobie to, co właśnie sobie wyobrażasz" – ostrzegł ją książę. – „Planowałem tę przejażdżkę od trzech dni i liczę, że w końcu dojdzie do skutku".

Marisse zatrzymała się przy jednym z lustrem. Ocierając pot z czoła, przyjrzała się swojemu odbiciu. Dziewczyna w oblepiającej ciało, luźnej sukience i włosach zaplecionych w ciasny warkocz obdarzyła ją szerokim uśmiechem. Jej policzki były zarumienione z wysiłku, a oczy skryte za maską z róż, błyszczały.

W cieniu srebrnych różOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz